Martwisz się o ślad węglowy? Powiedz, jak w komunikacji miejskiej uniknąć covidu, a nawet ciąży
Moja nieżyjąca już ciotka Elżbieta, prawdziwa dama, mawiała: Bogu dziękować, Elizko, że jestem za przeproszeniem po menopauzie, bo z pewnością opuściłabym ten autobus w niepożądanej ciąży. Lata minęły, sezon infekcji w pełni, nic się nie zmieniło. Nie wyciągamy wniosków.
Nie ukrywam, że rzadko korzystam z dobrodziejstw komunikacji miejskiej. Nie prowadzę samochodu, bo mi okulista nie pozwala. Na taksówki mnie nie stać, przy całym szacunku dla godziwych wynagrodzeń u mojego pracodawcy. Generalnie z domu wychodzę niechętnie, a dzieci mnie szantażują, że światu ujawnią, jaka to ze mnie dziennikarka interwencyjna. W piżamie. Gryzipiórka szukająca afer nie za pomocą podsłuchów, ukrytych kamer czy wcieleniówek, tylko w nudnych ustawach i oficjalnych dokumentach. Niestety, taki to kraj, że nieraz całkiem skutecznie. Czasem jednak z domu w świat musi ruszyć nawet taki ktoś jak ja. I przeżywa wówczas szok poznawczy.
Pandemiczne 211
Nie mogę o sobie powiedzieć, że jestem jakoś tam nadzwyczajnie proekologiczna, chociaż się staram. I od lat dociera do mnie przekaz, że dla dobra wspólnego warto stawiać na komunikację miejską. Tanio, mniej spalin, a przy okazji wygodnie, przynajmniej w stolicy. Miasto chwali się, że wszystko zostało świetnie przemyślane przez tęgie umysły, skrojone pod potrzeby mieszkańców. I jakoś w to durna uwierzyłam.
W czasie najgorętszej pandemii przyszło mi regularnie dojeżdżać na zajęcia terapeutyczne z synem lokalnym autobusem linii 211. Pięknie było. Wszyscy grzecznie zamaseczkowani. Co drugie miejsce puste, zgodnie z zaleceniami. Przestrzeń i bezpieczeństwo.
I gdzieś mi się tak wtedy zrodziło z naiwności przekonanie, że komunikacja miejska rzeczywiście może być wygodna, a takie warunki są możliwe zawsze. I zostałam w takiej bańce nieświadomości na dłuższy czas. Mocno dziwiłam się choćby ludziom, którzy decydują się dojeżdżać autem, a potem narzekają na brak miejsc do parkowania.
Poczęstowani mikrobami
Nie potrzeba covidu czy innego pandemicznego zagrożenia, żeby wiedzieć, że ludzie nie powinni kisić się jak śledzie w autobusie czy tramwaju, zwłaszcza w sezonie infekcji. Nawet jeśli nie boisz się wirusa z Wuhan, zapewne nie chcesz wysiąść z anginą, grypą, przeziębieniem czy bakteriami kałowymi, których pełno na poręczach i siedzeniach.
Nie trzeba skończyć medycyny, żeby rozumieć, że im ciaśniej, tym swobodniej szerzą się mikroby, a w efekcie infekcje. Skutki? Oblężenie lekarzy, zwolnienia lekarskie, straty pracodawców, czyszczenie portfela w aptece itd. U bardziej wrażliwych osób powikłania, czasem zakończone zaliczeniem ostrego dyżuru czy szpitala, a może i gorzej.
Propaganda i straszenie? Cóż, jeśli wierzysz, że ludzie zapadają na infekcje od przewiania i siadania na zimnym kamieniu, nie od wirusów i bakterii, którymi najczęściej częstują nas inni ludzie, nie poradzę.
Białołęka wymięka
Na warunki panujące w komunikacji miejskiej w godzinach szczytu narzekała od początku roku szkolnego moja nastoletnia córka dojeżdżająca do liceum. Wstyd się przyznać, ale jej nie uwierzyłam, że jest aż tak źle, jak relacjonowała. Do szkoły dojeżdża tramwajem nr 17. Mieszkamy blisko początku trasy (lub końca - zależy z której strony patrzeć).
To najdłuższa linia tramwajowa w mieście. Czas przejazdu zajmuje nawet ok. godziny. Zapewnia wielu osobom z Białołęki możliwość dotarcia do pracy i szkoły. Mija kilka warszawskich szpitali, więc korzysta z niej sporo osób z problemami zdrowotnymi.
Wydawało mi się niemożliwe, żeby taka ważna 17 zdążyła się zapchać przed naszym, zaledwie czwartym, przystankiem. Widać słabo z moją wyobraźnią. Nie wzięłam pod uwagę, że nawet w godzinach szczytu kursuje zaledwie co 4-7 minut. Tak samo zresztą, jak w pandemii, gdy z komunikacji korzystało zdecydowanie mniej osób.
Przyszło mi ostatnio jechać siedemnastką ok. godziny 7 rano. Szok i niedowierzanie. Właściwie nie wiem, jakim cudem zdołałam w ogóle wsiąść. Zapewne pomógł mi w tym napierający tłum, ale szybko straciłam orientację w terenie. Niczego się nie trzymałam, więc akurat bakterii kałowych z poręczy nie zabrałam.
W pionie trzymały mnie cudze ciała. I zrozumiałam wreszcie, co mieli na myśli rządzący, zapowiadając w swoim czasie, że będziemy drugą Japonią. Widziałam w telewizji takie obrazki z Tokio parę lat temu. Teraz poczułam to na własnej skórze. Jest różnica.
Jutro pomartwię się o ludzkość i ślad węglowy
Następnego dnia znowu mnie przypiliło. Tym razem wyprawa autobusem 509, ekspresowy, jakby luksusowo. Powtórka z rozrywki, a może i gorzej.
Nie rozstrzygnę, czy z covidem wysiadłam z 17 czy z 509. Tak, wiem, covid nie istnieje, a jednak zachorowałam ja, moja córka, synek, sąsiadka i jej tata. Powoli wszyscy dochodzimy do siebie. Tata sąsiadki w szpitalu.
Domyślam się, że nie jestem sama, że ludzie chorują, chociaż oficjalnie w temacie covidu w zasadzie cisza. I nie mam pretensji w sumie. Nie pierwszy to mój covid i zapewne nie ostatni.
Jeśli jednak jeszcze usłyszę od jakiegoś hipokryty, żebym postawiła na komunikację miejską i zmniejszyła swój ślad węglowy, mogę nie zdzierżyć. Nie chcę też słuchać, że mam na siebie uważać. Niby jak, gdy ludzie dosłownie kichają w twarz i nie zasłonią jej nawet ręką, bo ta jest uwięziona w tłumie?
Ciekawe, ilu autorów informacji prasowych, wystąpień urzędników i polityków, sugerujących, że komunikacja miejska to samo dobro i troska o zdrowie, korzysta z niej w godzinach szczytu i dusi się cudzym oddechem. Jestem gotowa sporo postawić, że niewielu. Takie pierdoły najłatwiej pisze się zapewne w samochodzie z kierowcą.
Czytaj także:
Leczysz covid w domu? Te leki bez recepty powinny pomóc. Lista lekarza