"Właściciel nieprzytomny, pies nie wpuści pogotowia". Mieszkasz sam? Lepiej to przeczytaj
Zastanawiałeś się kiedyś, co stałoby się z twoim psem, kotem, kanarkiem czy rybkami, gdybyś uległ wypadkowi lub umarł? Jeśli jest ktoś, kto ma klucze i zajmie się pupilem, pół biedy. Gorzej, gdy zachorujecie razem lub zwierzak wydaje się groźny, bo to duży pies lub pyton. Służby nie kwapią się wówczas do udzielenia pomocy, czekają na specjalistyczny zespół ratunkowy, a tych jak na lekarstwo.
W Warszawie i okolicach w takich sytuacjach niejednokrotnie wzywana jest Specjalistyczna Jednostka Ratownicza ECO. To grupa wolontariuszy odpowiednio przeszkolonych, by udzielać pomocy, zarówno ludziom, jak i zwierzętom. Ich akcje często mają dramatyczny przebieg i niekoniecznie kończą się szczęśliwie. O niektórych trudno zaraz zapomnieć. "Właściciel nie żyje, kluczy nie ma, w mieszkaniu jest pies, który potrzebuje pomocy. Niby stan wyższej konieczności i trzeba wejść, ale w naszej rzeczywistości to nie jest takie proste" – mówi prezes SJR ECO, Hubert Tworkowski.
"Groźny pies"
Każde wkroczenie do lokalu, w którym trzeba ratować zwierzaka czy człowieka, jest rejestrowane, odbywa się w obecności świadków i upoważnionych służb.
- A jednak nieraz znajdzie się potem ktoś z rodziny, kogo nie było wtedy, gdy szukaliśmy domu dla kota, ale teraz twierdzi, że wujkowi zginął sygnet. Raporty i tłumaczenia pożerają mnóstwo naszego czasu - twierdzi Tworkowski.
Wzruszają cię te nośne historie, gdy pies umarł na grobie pana lub tygodniami warował pod szpitalem? Prezesa SJR ECO raczej smucą i wkurzają.
- W systemie jest luka. Nie ma ubezpieczenia psa na wypadek twojej choroby czy standardów opieki nad zwierzętami na czas leczenia właściciela. Jest prowizorka, niejednokrotnie będąca źródłem dodatkowych cierpień człowieka i jego przyjaciela w stresującym okresie.
Błąkający się piesek, który zagubił się podczas akcji ratunkowej pana, a nie wygląda groźnie, ma niewielką szansę, że ktoś szybko zajmie się jego losem. Gdy nie jest zaczipowany, możliwe, że do właściciela już nie wróci. Jeśli będzie zachowywał się agresywnie, możliwe, raczej nikt nie będzie o nim myślał w kontekście adopcji. A nietrudno uznać zestresowanego zwierzaka za agresywnego.
- Niedawno zostaliśmy wezwani, by pomóc ratownikom wejść do mieszkania, do którego nie wpuszczał ich "groźny pies". Medycy zajęli się chorym dopiero wtedy, gdy my zabraliśmy psa. W sumie nie wiem, z czym mieli problem. Azor to bardzo miły psiak – żartuje Hubert Tworkowski.
Najczęściej podczas interwencji SJR ECO to zwierzak jest w niebezpieczeństwie, nie człowiek, chociaż wolontariusze nieraz interweniują też przy przejmowaniu zwierząt niebezpiecznych, choćby przedstawicieli groźnych ras psów, gadów, zdziczałych kotów itp.
Bestialstwo w willi
Umówmy się, brak opieki nad zwierzętami osób chorych to nie jest wielki problem społeczny w Polsce. A jednak regularnie brakuje rąk do pracy w takiej sytuacji i miejsc, do których można zwierzaka przekazać. Wtedy wkraczają wolontariusze.
- Współpracujemy z instytucjami socjalnymi jak MOPS, ośrodkami interwencji kryzysowych czy czy gminnymi ośrodkami pomocy społecznej. To najczęściej do nich wpływają pierwotne zgłoszenia, które potem są rozdysponowywane pomiędzy innymi służbami i podmiotami. Dotyczą niejednokrotnie osób w kryzysie bezdomności – tłumaczy Tworkowski.
Czasem powód wezwania nijak się ma do tego, co SJR ECO zastaje na miejscu.
- Dostaliśmy niedawno sygnał, że na działkach mieszka osoba, która znęca się nad wilczurami. No to trzeba było to sprawdzić. Na miejsce dotarliśmy razem z policją. Faktycznie, owczarki nie wyglądały zbyt dobrze, ale my nie wyrabiamy sobie zdania pochopnie. Otwiera nam pan, a za nim stoi dziewczynka, wystraszona całym zamieszaniem – relacjonuje Tworkowski.
Co się okazało? Pan mieszka na działkach po rozwodzie, dosłownie puszczony w skarpetkach. Jedyne, co mu zostało, to ukochane psy. Akurat odwiedziła go córka. Znęcanie się? To raczej było pomówienie, ale niewątpliwie jest bieda.
- Potrzebna była pomoc, nie kara i to zaoferowaliśmy. Niejednokrotnie, jeśli widzimy, że zwierzętom nie dzieje się zamierzona krzywda, że człowiek dzieli się z nimi wszystkim, co ma, oferujemy pomoc w dokarmianiu czy opiece weterynaryjnej – podkreśla Tworkowski i dodaje:
- Stosunek do zwierząt nie zależy od zasobności portfela właściciela. Niejednokrotnie spotykamy się z przykładami ogromu okrucieństwa, wręcz bestialstwem w luksusowych willach i wspaniałych relacji zwierząt i ludzi w ekonomicznie beznadziejnym położeniu.
Dom przygotowany
Na czas, gdy właściciel przebywa w szpitalu, wolontariusze czasem zabierają zwierzaki do własnego domu. Nie ma bowiem zbyt wielu miejsc, w których można zapewnić im godne schronienie. Jeśli zwierzę nie ma już do kogo wrócić, szukają przystani na zawsze.
-Jesteśmy wyposażeni w terraria, klatki, kennele itd., żeby zwierzętom zapewnić jak najlepsze warunki. Musi też być wolny wybieg. Pomagają nam zaprzyjaźnione fundacje. Bez Stowarzyszenia Pomocy Królikom (Uszate Serca Warszawy) już dawno byśmy padli. Mamy ciągle na stanie mnóstwo królików, ale oni je przejmują. Jeśli komuś się marzy puchata kulka do kochania, serdecznie polecam adopcję od nich zamiast zakupów - mówi Hubert Tworkowski, prezes SJR ECO.
Tych kotów nie da się zabrać
Nie można zabrać każdego zwierzaka, ale to jeszcze nie oznacza, że nie można wspierać jego i właściciela.
- Pan Mietek, który jest osobą w kryzysie bezdomności i mieszka na działkach, opiekuje się kilkunastoma kotami. Świetnie sobie z tym radził, dopóki nie podupadł na zdrowiu. Odwiedzaliśmy go od czasu do czasu, umożliwiliśmy wykastrowanie zwierząt. Kiedy stan zdrowia mężczyzny drastycznie się pogorszył, nie chciał opuścić kotów. Cudem go namówiliśmy na pobyt w szpitalu, zapewne tylko dlatego, że zobowiązaliśmy się do regularnej opieki nad jego przyjaciółmi – wspomina Tworkowski.
Zwierzęta żyły na wolności, ale były przywiązane do działki, więc nie można ich było po prostu przenieść w inne miejsce. Wolontariusze doglądali ich więc codziennie i dokarmiali przez cały czas pobytu mężczyzny w szpitalu.
Na początku były dzikie zwierzęta
Fundacja SJR ECO, w której wszyscy pracują społecznie, podejmuje się tak wielu różnych działań na rzecz zwierząt, że aż trudno w to uwierzyć. Ich podopiecznymi bywają szopy, lisy, koziołki, sowy, wiewiórki...
- Początkowo, jeszcze nieformalnie zajmowaliśmy się wspieraniem zwierząt żyjących dziko na wolności, bo tego po prostu nikt inny nie robił, a my nie lubimy systemowych dziur – mówi Hubert Tworkowski.
Wkrótce jednak okazało się, że są potrzebni także domowym "pupilom", katowanym, lądującym pod kołami samochodów, przetrzymywanym w strasznych warunkach. Wreszcie, że ich wsparcia potrzebują też przyzwoici ludzie i ich zwierzaki, w trudnej sytuacji życiowej.
- Parę razy zmienialiśmy nazwę Fundacji i formalnie zakres działalności. Dziś już jesteśmy po prostu dla każdego, komu nie pomoże system – podsumowuje prezez SJR ECO.
Co robią konkretnie? 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu, pod numerem 459 589 899 przyjmują zgłoszenia i służą pomocą. Teoretycznie działają na terenie Warszawy, ale w praktyce interweniują w całym województwie mazowieckim, a niejednokrotnie zapuszczają się jeszcze dalej. Okrucieństwo wobec zwierząt, znieczulica i potrzebujący nie kończą się zgodnie z podziałem administracyjnym. Wręcz przeciwnie.
- Każda gmina w teorii jest zobowiązana do zawarcia umowy z lecznicą, schroniskiem czy ośrodkiem rehabilitacji zwierząt na takie sytuacje. Niestety praktyka i rzeczywistość jest inna. Ponad połowa uratowanych zwierząt jest leczona u nas, bądź przekazywana do współpracujących fundacji, podmiotów czy ośrodków - tłumaczy Hubert Tworkowski.
To telefon alarmowy
O ich akcjach niejednokrotnie głośno było w całej Polsce, ale mało kto wie, że za interwencją stoi właśnie SJR ECO. To im przyszło humanitarnie skrócić męki rannego łosia, który konał kilka dni w rowie, a odpowiedzialne instytucje nie reagowały. Gdy się o sprawie dowiedzieli, było już za późno.
Niedawno zdążyli dotrzeć do Łodzi i uratować 7 piskląt gołębia zamurowanych żywcem na poddaszu. Uwolnili też szopa i sowy, które były przymuszane do żebrania na Starym Mieście, pozbawione wody i jedzenia. Z interwencji w sklepie zoologicznym na Lubelszczyźnie, wrócili bogatsi o trzy szynszyle, trzy króliki domowe, chomika oraz pytona królewskiego, długiego na jakieś 5 metrów.
Wszystkie zwierzęta były zaniedbane i potrzebowały pomocy lekarskiej. Właścicielem zajęła się policja, a oni jego "towarem". Pyton zamieszkał u wolontariusza Łukasza, bo nie miał legalnych papierów i nie nadaje się do adopcji.
Ratownicy z SJR ECO jeszcze niedawno unikali kontaktu z mediami, starali się nie opowiadać o swojej pracy. Nieraz spotykały ich potem przykrości i zarzuty, że "zajmują się głupotami".
Po każdym wpisie w mediach społecznościowych telefon się urywał. Niestety, zwykle wydzwaniali żartownisie, były fałszywe zgłoszenia, bo niektórzy naprawdę uważają, że to zabawne.
Przyjdzie się poddać?
Ostatnio jednak SJR ECO nie ma wyjścia i uderza, gdzie się da, bo potrzebują pomocy. Ich wóz się rozpadł, a zakup nowego jest poza ich zasięgiem.
- Regularnie z własnych pensji dokładamy do działalności, a profesjonalny sprzęt to wydatek rzędu 16o tysięcy złotych.
Po kilku artykułach w mediach ogólnopolskich stał się cud i udało się uzbierać w krótkim czasie niemal 50 tysięcy złotych. Niestety, po kilku dniach zbiórka zupełnie stanęła i nic nie wskazuje na to, żeby to miało się zmienić.
Jeśli wiesz, że gdzieś dzieje się krzywda zwierzakowi i cię to obchodzi, zawsze możesz zadzwonić do SJR ECO. Oni cię pokierują, wspomogą, a w razie potrzeby ruszą z odsieczą. Niestety, przygotuj się, że ten telefon może wkrótce zamilknąć.