W życiu najważniejsze jest samo życie
Czterdzieści lat to wiek, w którym mężczyzna osiąga swoją życiową formę. I o to teraz walczy – by po oddaniu córce nerki odzyskać pełną sprawność. Z Przemysławem Saletą rozmawia Ewa Anna Baryłkiewicz.
Było naprawdę dramatycznie. Po udanej operacji pobrania nerki, przeprowadzonej 5 grudnia 2007 roku w warszawskiej klinice przy ul. Lindleya, Saleta czuł się dobrze. Trzy dni później dostał on krwotoku wewnętrznego. Konieczna była kolejna operacja. Przez pięć dni sztab specjalistów walczył o jego życie. Udało się.
Stał się Pan narodowym bohaterem.
I to jest właśnie bez sensu. Przecież choroba czy – tak jak w tym przypadku – oddanie dziecku nerki są sprawami prywatnymi i nie ma co robić z nich wielkiego halo. Ale z drugiej strony, gdy jest się osobą publiczną, to nie sposób tego ukryć. A jeśli już nie można tego ukryć, warto to wykorzystać do jakiegoś większego celu – np. promocji przeszczepów rodzinnych, których w Polsce jest bardzo mało. Chciałem sprawić, by ludzie pomyśleli o tym, że naprawdę mogą pomóc swoim dzieciom czy krewnym, i żeby nie bali się tego zrobić. Te komplikacje, które mi się przytrafiły, praktycznie się nie zdarzają, dzisiaj pobranie organu to naprawdę prosty zabieg. A daje się komuś normalne życie na kilkanaście czy nawet 20 lat. I to ma naprawdę wartość niewymierną.
Nicole czuje się dobrze?
Tak. Przeszczepiona nerka od początku świetnie funkcjonuje. Wyniki badań są rewelacyjne. Po dwóch latach dializ, katorżniczej diety, ograniczenia płynów, narkozach, łykaniu tabletek do każdego posiłku moja córka znowu może żyć normalnie, tak samo, jak jej rówieśnicy. To jest coś niesamowitego. Teraz to jest zupełnie inne dziecko – weselsze, bardziej energiczne, otwarte. Ale przede wszystkim zdrowe – i to największa ulga.
Propaguje Pan ideę przeszczepów rodzinnych, działa w fundacji transplantologii.
Staram się uświadomić ludziom, że warto pomagać innym, że lekarze są uczciwi. Razem z fundacją „Krewniacy” robimy akcję bilboardową, promującą wyrażanie zgody na oddawanie organów do przeszczepów rodzinnych. Bo negatywna reakcja ludzi wynika, jak podejrzewam, z tego, że niewiele wiedzą o przeszczepach i niepotrzebnie się boją. I w końcu ze zwykłej niechęci niesienia pomocy innym, gdy ma się to odbywać naszym kosztem. Choć ten koszt – w porównaniu do tego, co się otrzymuje w zamian – jest naprawdę żaden.
Tak, ale teraz ma Pan tylko jedną nerkę...
Życie z jedną nerką jest takie samo jak z dwiema. Po operacji są jedynie zalecenia, by prowadzić zdrowszy tryb życia. I częściej się odbywają kontrole lekarskie, bo szpital, który pobierze organ, musi zajmować się dawcą aż przez 10 lat. W efekcie, jak podają statystyki, ludzie po oddaniu nerki żyją dłużej niż ci, którzy mają dwie. Patrząc w drugą stronę – na dializach ludzie żyją średnio 10 lat, ale gdy dostaną nowy organ, długość ich życia wzrasta dwukrotnie. W przypadku przeszczepu rodzinnego jeszcze się wydłuża, bo narządy mają więcej zgodnych antygenów i łatwiej się przyjmują w organizmie biorcy.
W Polsce tylko w 0,5 proc. przeszczepów wykorzystuje się organy pochodzące od dawców żywych, osób bliskich. Dla porównania – w USA jest ich 50 proc. Te statystyki są porażające!
W Skandynawii 40 proc., w Japonii 80 proc. W naszym kraju ludzie wciąż się boją, nawet jeśli chodzi o pomoc najbliższym. A przeszczepy rodzinne mogą uratować około tysiąca osób rocznie! Już nie wspominając o tym, ilu ludziom można by podarować życie, zgadzając się na pobranie organów zmarłych bliskich.
Powiedzmy otwarcie: transplantologii zaszkodziła ubiegłoroczna afera polityczna.
To prawda. Słynne wystąpienie ministra Ziobry, który oskarżył lekarza o branie łapówek za przyspieszanie przeszczepów, odbiło się negatywnie na decyzjach wielu rodzin o oddaniu organów swoich bliskich, po ich śmierci. W najlepszych latach tych przeszczepów było 2400 rocznie, a teraz widziałem statystykę – do połowy grudnia było tylko 831, a liczba oczekujących sięga 12 tys. I ta psychoza trwa. Ludzie boją się, że organy ich bliskich mogą zostać przehandlowane. A przecież cała procedura otrzymania narządu od dawcy martwego jest bardzo skomplikowana i na każdym szczeblu poddana starannej kontroli. To gęste sito, które daje pewność, że wszystko dzieje się zgodnie z prawem. Pewnie istnieje gdzieś nielegalny handel narządami (głównie w Azji, Ameryce Pd.). Ale u nas naprawdę nie ma się czego bać.
Czy przed Nicole w waszej rodzinie ktoś cierpiał na choroby nerek?
Nie, ani w rodzinie Ewy, ani w mojej. Dlatego nie podejrzewaliśmy tego problemu u dziecka. To wyszło przypadkiem, przy badaniu krwi. Właściwie objawy były takie, jak przy cukrzycy czy anemii: Nicole bardzo źle się czuła, bardzo dużo piła, dużo spała i była ciągle zmęczona. I okazało się, że jej nerki już od dawna nie pracują i zatruwają organizm. Dowiedzieliśmy się o tym pod koniec stycznia 2006 roku. I od tego czasu zaczęły się dializy. Było to uciążliwe – Nika dostawała tabletki do każdego posiłku, trzeba było unikać białka i potasu w diecie, ograniczyć jej ilość płynów. Dializy miała aż trzy razy w tygodniu, z dojazdem każda z nich trwała sześć godzin. Zdarzały się również komplikacje: a to w szpitalu był gronkowiec, a to cewnik się zepsuł, dlatego od lipca – nie licząc operacji – Nicole miała pięć razy narkozę. Każda kolejna osłabiała jej serce i wiązała się z dużym stresem. To wszystko wymagało od nas cierpliwości oraz spokoju.
Początkowo dawcą miała być mama Niki, co zmieniło waszą decyzję?
Ja mieszkałem wtedy w Stanach Zjednoczonych, Nicole z mamą tutaj. Ewa chciała jak najszybciej pomóc dziecku. Zrobiła badania i okazało się, że może być dawcą. Przeszczep zaplanowany był na czerwiec 2006 roku, ale parę dni przed operacją stwierdzono u Niki pewne komplikacje zdrowotne. Przeszczep wstrzymano z obawy, że choroba zaatakuje też przeszczepioną nerkę. Musieliśmy czekać na ponowną zgodę na operację i na... dawcę, ponieważ lekarze stwierdzili, że lepiej by było, gdyby ten pierwszy przeszczep pochodził od dawcy martwego. Niestety, w tym czasie odbyła się konferencja prasowa Ziobry i przeszczepy stanęły, przez dwa miesiące nie było w Polsce ani jednego. Podjąłem więc decyzję, że jeśli przejdę badania, oddam córce własną nerkę. Jestem starszy od jej mamy, więc lepiej było, abym ja był dawcą teraz, a Ewa za jakieś 20 lat, bo przecież wiadomo, że na jednym przeszczepie się nie skończy. Nie chciałem, by córka czekała na operację kilka lat. Bo z czasem te dializy działają coraz gorzej. Nicole wchodziła w okres dojrzewania, powinna rosnąć, a nie rosła. Stwierdziłem, że nie ma na co czekać. Tym bardziej że druga nerka byłaby mi potrzebna jedynie w karierze sportowej, a w życiu codziennym nie.
Ta decyzja była trudna?
Podjąłem ją bez najmniejszych wątpliwości. Obiekcje miała Ewa, która wiele razy mnie pytała, czy zdaję sobie sprawę z tego, co robię i jakie będą konsekwencje. Ale ja uważam, że w życiu są rzeczy ważne i ważniejsze. Byłem gotów do zabiegu. Musiałem tylko nieznacznie zmienić dietę, bo w czasie badań wyszedł mi podwyższony cholesterol.
Ale nie wszystko poszło jak z płatka...
Takie komplikacje zdarzają się raz na 80 tysięcy, akurat padło na mnie. Wciąż nie do końca wiadomo, dlaczego tak się stało. Lekarze mają na to kilka teorii – od indywidualnej anomalii mojego organizmu, przez dietę sportową, aż po emocje. Pani psycholog też twierdzi, że mój organizm spanikował i wyłączył się, na takiej samej zasadzie, jak dziecko, które zobaczy coś strasznego i w jednej chwili przestaje mówić, mimo że jego aparat mowy jest w pełni sprawny.
Wygrał Pan ze śmiercią. To była najtrudniejsza walka w Pana życiu?
Nie. Dla mnie to było stosunkowo łatwe, bo ja to wszystko przespałem. Miałem w życiu parę walk bokserskich czy kick bokserskich, które rzeczywiście były bardzo trudne. Wtedy człowiek ma wątpliwości, czy da sobie radę. Musi walczyć i z przeciwnikiem, i z samym sobą. A tutaj czegoś takiego nie było. To raczej moi bliscy toczyli walkę – ze strachem i bezsilnością. Moja narzeczona, Ewa, spędzała całe dnie przy moim łóżku, cały czas do mnie mówiła, co pomogło mi się wybudzić. A moja była żona kursowała między jednym szpitalem a drugim, bo Nicole leżała w Centrum Zdrowia Dziecka.
W nieszczęściu ludzie się jednoczą. Ale Pan na co dzień ma świetne relacje ze swoimi byłymi żonami. Na dodatek obie panie zaprzyjaźniły się z Pana narzeczoną, Ewą Wiertel. Jak się to Wam udało?
Nie wiem, dlaczego wszyscy się temu dziwią? To przecież powinno być normą. Jeśli ludzie spędzili ze sobą ileś lat życia, to dlaczego po rozwodzie mieliby się unikać? Szczególnie jeśli z tych związków są dzieci. Wtedy warto machnąć ręką na drobiazgi, wybaczyć sobie pewne rzeczy, a inne zapomnieć. To nigdy nie jest łatwe, wymaga dużo czasu i sporo pracy od każdej ze stron. Ale kiedy już emocje opadną, warto zacząć na nowo budować normalne, zdrowe relacje. Tym bardziej że jeśli dorośli nie dogadają się ze sobą, najbardziej ucierpią na tym dzieci.
Nie tylko rodzina Pana wspierała. Cała Polska była z Panem.
Kiedy otrzesz się o śmierć, możesz nabrać wiary w ludzi. W bliskich, którzy są przy tobie, ale też w lekarzy, którzy robią wszystko, co w ich mocy, aby cię szybko wyleczyć. Wszyscy mnie wspierali – pielęgniarki, salowe, nawet panie z kuchni. Od obcych mi ludzi dostawałem wyrazy sympatii w postaci modlitw, e-maili, listów. To bardzo miłe. Bo to pokazuje, że w ciężkich momentach można liczyć na innych. Na przyjaciół, ale i na wrogów.
Jak to wydarzenie wpłynie na Pana życie?
Doszedłem do wniosku, że warto w życiu trochę zwolnić. Bo naprawdę nie znamy dnia ani godziny i może się okazać, że jeśli nie spędzimy dzisiaj więcej czasu z osobami, które kochamy, to jutro już możemy nie mieć okazji. Ja zawsze byłem bardzo łasy na życie, w tym sensie, że wiele rzeczy mnie interesowało. Pewnie nadal będzie mnie interesować, ale świadomie chcę z niektórych rzeczy zrezygnować. Bo warto odpuścić jakiś wyjazd czy trening, żeby więcej czasu spędzić z dzieckiem lub dziewczyną. Takie chwile uciekają bezpowrotnie... Jest takie powiedzenie: „żyj tak, jakby twój każdy kolejny dzień miał być tym ostatnim”. Może się okazać, że tak właśnie będzie. Dlatego nie warto odkładać na później tego, co jest dla nas wartościowe.
Czym teraz zamierza się Pan zająć?
Ze sportem wyczynowym dałem już sobie spokój. Ale nie ze sportem w ogóle. Gdy dojdę do siebie, zacznę intensywnie ćwiczyć. Oprócz tego, mam pewne plany związane z mediami, na razie mogę powiedzieć tylko tyle, że będą to projekty telewizyjno-prasowe. Mam też własną firmę marketingowo-reklamową, jednak na razie nie zamierzam do niej wracać. Nie podejmę się nowych wyzwań, dopóki nie jestem pewien, czy będę w stanie dotrzymać zobowiązań.
Co Pan robi, by odzyskać siły?
Trenuję. Zacząłem 1 stycznia, bo jestem przesądny, uważam, że jaki pierwszy dzień roku, taki cały rok. W tej chwili to jest trening na siłowni, obwodowy, aerobowy marsz na bieżni i jazda na rowerze – co drugi dzień, przez godzinę. Niestety, mój organizm tak się rozregulował, że jest w fazie katabolizmu, czyli „zżera” sam siebie. Potrzeba mu czasu i jedzenia, by zaczął się znów umięśniać i żeby efekty mojego treningu były takie, jak być powinny.
A co będzie z Niką? Przeszczepiony organ wystarczy tylko na kilkanaście lat...
Są przypadki, że ktoś po przeszczepie rodzinnym ma nerkę przez 23 lata i organ cały czas dobrze funkcjonuje. A co dalej? Jest jeszcze w odwodzie nerka jej mamy.
Może w tym czasie zmieni się sytuacja polskiej transplantologii?
Ja też mam taką nadzieję. Niestety, bardzo łatwo zepsuć coś z dnia na dzień, odbudować jest bardzo ciężko. Ale chciałbym, żeby mój przykład zmobilizował ludzi do działania. Może w ten sposób pomogę też komuś innemu?
miesięcznik "Zdrowie"