Przecież miałam już 20 lat - wywiad z Małgorzatą Pieczyńską
Uważa, że podstawowa zasada w relacjach ze światem brzmi: nie krzywdzić siebie, innych ludzi ani zwierząt. Wierzy, że szczęście to stan umysłu, który każdy może w sobie wygenerować. Małgorzata Pieczyńska – znakomita aktorka, spełniona kobieta, dla której pięćdziesiątka to urodziny jak każde inne.
Od 30 lat dzieli swój dom między Polskę i Szwecję. Z powodzeniem gra w obu krajach. Spokojna, refleksyjna, otwarta na ludzi. Zachwyca urodą, młodym wyglądem i dobrą formą.
- Widziałyśmy się 15 lat temu. To sporo czasu, a Pani zupełnie się nie zmieniła...
Małgorzata Pieczyńska: Jeżeli z człowieka emanuje zadowolenie z życia, odbija się to na jego twarzy. Dbam o zdrowie, regularnie robię badania, uważam na to, co jem, staram się żyć w zgodzie z sobą i ze światem. Spełniam się na wielu polach: zawodowym i prywatnym. Od 30 lat żyję w szczęśliwym małżeństwie, mamy wspaniałego dorosłego już syna. Mąż jest moim ogromnym wsparciem. Choć sam zajmuje się biznesem i z moją branżą nie ma nic wspólnego, uwielbia, jak pracuję, bo widzi, że wtedy rozkwitam. Praca zawodowa wyzwala we mnie dobre emocje. Endorfiny to też aktywność fizyczna. Ruch od dziecka jest wpisany w mój życiorys. Trenowałam m.in. gimnastykę akrobatyczną, skoki do wody. Od 10 lat codziennie uprawiam jogę.
- Na czym polega niezwykłość tej formy aktywności?
M.P.: Joga to nie tylko fantastyczna gimnastyka i rehabilitacja, ale spójna koncepcja, która może doprowadzić do zdrowia fizycznego, psychicznego i szczęścia. System, w który są wpisane zasady współżycia z sobą i ze światem. Podstawowa z nich to nie krzywdzić – siebie, ludzi, zwierząt. Joga to dbanie o ciało, zdrowie, relacje, sposób odżywiania. Czy w siłowni nie krzywdzimy siebie, gdy ze słuchawkami z głośną muzyką na uszach „pakujemy” mięśnie, nie zastanawiając się nawet, co dzieje się z naszymi bicepsami i stawami. Potem dziwimy się, że bolą nas kolana albo łokcie, a w głowie mamy szum. Prawidłowo wykonana asana, czyli pozycja, jest wypełniona oddechem i świadomością umysłu. Dogłębne ukrwienie i dotlenienie ciała oraz wzmocnienie mięśni pomaga na co dzień w utrzymaniu prawidłowej sylwetki, symetrii ciała, sprawnych stawów, silnych i elastycznych mięśni. Joga uaktywnia wszystkie mięśnie, również głębokie, dotyka nerek, wątroby, serca, grzbietu stopy i śródstopia – szczegółów, które dzięki świadomemu działaniu stają się dobrze ukrwione, silne i zdrowe. Uspokaja głowę! Tego nie spotyka się w żadnej innej gimnastyce tak kompleksowo. W jodze stosunek do wysiłku fizycznego jest pełen uwagi, dzięki czemu nie zrobimy sobie krzywdy, a możemy wynieść wiele nadspodziewanych korzyści.
- Jak joga wpłynęła na Pani życie?
M.P.: Joga proponuje ćwiczenia oddechowe, które pogłębiają umiejętność koncentracji i relaksacji i pomagają walczyć ze stresem, nierozłącznym elementem mojego zawodu. Widzę dużą różnicę między tym, co było, i co jest – dzięki jodze zdecydowanie łatwiej opanowuję emocje. Mimo upływu lat moje ciało nie degeneruje się, jestem coraz sprawniejsza. Bez problemu robię szpagat i codziennie stoję 10 minut na głowie. Nie wiem, co będzie za 20 lat (śmiech). Joga pomaga rozwiązywać problemy w sobie. Bezcenne jest odkrycie, że szczęście to stan umysłu, który sami możemy wygenerować. Jeśli to zrozumiemy, szukanie szczęścia nie będzie polegało na uganianiu się za rzeczami materialnymi. Nie będziemy go szukać w świecie zewnętrznym, tylko w sobie. To wspaniałe, jeśli możemy dać bliskim i znajomym siebie ciekawego i harmonijnego, niezależnie od tego, ile mamy pieniędzy w kieszeni.
M.P.: Miałam 19 lat i nie było to związane z żadną ideologią, buddyzmem czy ruchem na rzecz obrony zwierząt, była to decyzja… polityczna. Zbliżały się święta, więc rodzice ustawili mnie po szynkę i schab na kartki. Po kilkugodzinnym oczekiwaniu okazało się, że dostawy nie będzie. Pamiętam ten rozwścieczony tłum. Mimo że stałam z kolegami z uczelni i po studencku było nawet wesoło, czułam z godziny na godzinę narastający we mnie bunt i udzielającą się agresję. Przyszły mi wtedy do głowy myśli Helmuta Kajzara, mojego pubionego pisarza i przewodnika po świecie wartości: "Nie dajmy się zmusić do nienawiści". Postanowiłam, że nigdy więcej nie dopuszczę do tego, żeby budziły się we mnie tak destrukcyjne i w moim odczuciu upokarzające emocje. Przestałam jeść mięso. Zaczęłam interesować się makrobiotyką. Jadłam pszenicę gotowaną i prażoną oraz siemię lniane, które – podgrzane na suchej patelni – nabiera smaku orzechów. Mąż jadł dokładnie to, co ja, a do tego befsztyk albo solidny kawałek ryby. Różne upodobania kpinarne nie stanowiły w domu problemu. Ale kiedy zaszłam w ciążę, Gabryś kategorycznie stwierdził, że jego dziecko jest niewątpliwie mięsożerne i trzeba mu dać kawałek kiełbasy. Dla świętego spokoju, po siedmiu atach, zaczęłam jeść ryby. Victor, zgodnie z przewidywaniami ojca, jest mięsożerny, ale coraz częściej nie je mięsa miesiącami.
M.P.: Urozmaicona. Mięsa nie jem ze względów etycznych, a jeśli już, to... dziczyznę. Uważam, że jest w niej najmniej cierpienia. Zwierzęta hodowane na rzeź w betonowych chlewniach i oborach, które przez całe życie nie widzą słońca, nie mają ruchu i kończą jako parówka – to dla mnie nie do zaakceptowania. To samo dotyczy klatkowego chowu kur. W Szwecji jest łatwo, bo produkty ekologiczne można kupić w każdym sklepie. Uwielbiam domowy chleb i właśnie dlatego chleba u nas w domu nie ma. Piekę tylko dla gości, bo wiem, że tego oczekują. Nie używamy też cukru, jest ksylitol, białej pszennej mąki, klusek, półproduktów. Kupuję wszystko świeże i przyrządzam od podstaw.
M.P.: Gdy posiłek przygotowuje się w spokoju, z miłością, z produktów, które nie powstały w atmosferze agresji, to zawarta w nim energia jest dobra. Dlatego wolę zjeść w domu kaszę z jajkiem sadzonym niż obfity obiad w byle jakiej restauracji, zrobiony anonimowo, w pośpiechu i z obowiązku, bez serca. Gdy jesteśmy z teatrem w trasie, niektórzy koledzy kupują na stacji benzynowej parówki czy hamburgera, a my, kilka osób, które jak ja mają bzika na punkcie ekologii, wyciągamy termosy z kaszą jaglaną, surówki, placki warzywne.
M.P.: Odpoczynek na świeżym powietrzu. Wiele osób rezygnuje z wakacji, twierdzą, że nie mają czasu, albo że ich na to nie stać. Zrezygnujmy z zakupów na wyprzedażach, ciuchów, gadżetów. Nie trzeba wyruszać na drugi koniec świata. Ważne, by wyjechać z miasta, do znajomych na działkę,
dotlenić się, poruszać na świeżym powietrzu. Myślę, że duży wpływ na moje zdrowie ma to, że mieszkam pół na pół w Warszawie i w Szwecji, gdzie powietrze nie jest zanieczyszczone. Tam dużo spaceruję, przez 15 lat miałam psa, który motywował mnie do chodzenia.
M.P.: Od 30 lat, jeśli tylko mogę, nawet co tydzień, chodzę na kompleksowy zabieg z masażem twarzy. Używam dużo kosmetyków pielęgnacyjnych. Codziennie kładę na twarz jakąś maskę. Koledzy z teatru przyzwyczaili się do tego, że gdy po spektaklu wracamy do domu, mam na twarz fizelinowe płaty nasączone kolagenem, który wchłania się 40 minut. Sama emanacja pozytywnej energii wystarcza...
M.P.: Któryś z kolegów aktorów niedawno zapytał mnie i koleżankę: „Nie żal wam, dziewczyny, że nie macie już 20 lat?”. Nigdy tak nie pomyślałam. Przecież miałam już 20 lat. Pięćdziesiąte urodziny też nie były dla mnie żadną cezurą wiekową i w tym sensie traktowałam je jak każde inne. Cały czas jestem przez męża adorowana, chciana, doceniana, dzięki temu nie mam cienia kompleksu z powodu wieku. Ale dbam o siebie, bo chcę w wieku 80 lat móc sama zasznurować sobie buty czy wnieść torbę z zakupami.
Małgorzata Pieczyńska
Ma w swoim dorobku wiele ról filmowych, m.in. w "Wiernej rzece", "Komediantce", "Barytonie", "Krótkim filmie o zabijaniu", 'Ekstradycji", "Listach do M. 2", serialu "M jak miłość". W latach 80. wyjechała za miłością do Szwecji. W maju tego roku będzie obchodzić 56. urodziny. Ma męża Gabriela Wróblewskiego, biznesmena, i 25-letniego syna Victora. Należy do nielicznych polskich aktorek, które zrobiły karierę także za granicą.