Maryla Rodowicz: liczy się to, co przed nami
Maryla Rodowicz gra ponad 80 koncertów rocznie. Przy każdym muszę odpalić rakietę energetyczną, by porwać publiczność - mówi Maryla Rodowicz. Skąd w niej takie pokłady siły? Ona sama uważa, że to efekt uprawiania sportu.
- Kiedy podpisuję płyty po koncertach, kobiety uważnie mi się przyglądają - opowiada Maryla Rodowicz. - Ciekawe są, jak wyglądam z bliska (śmiech). I nieustająco pytają, skąd mam aż tyle energii? Myślę, że to efekt uprawiania sportu. Wierzę w moc sprawczą ruchu – poprawia i samopoczucie, i wygląd. Nie wyobrażam sobie życia bez aktywności. Staram się ćwiczyć w siłowni, choć nie zawsze znajduję czas. Moją największą miłością jest tenis. Niestety, odnowiła mi się kontuzja kolana, dlatego nie mogę szaleć na korcie. Ale ruchu mi nie brakuje – gram 2, 3 koncerty w tygodniu, skaczę na scenie przez 2 godziny. Do tego uważam, co jem, piję sporo wody.
Uwielbiam żywy kontakt z publicznością. A to, że „muszę wyglądać”, mobilizuje mnie do dbania o siebie – scena nie lubi przecież starości. Ubieram się tak, jak lubię, a nie tak, jak kobiety w moim wieku. Nie chodzę w garsonkach i płaszczykach. Na scenie gram w trampkach, muszę się czuć stabilnie. Kiedy studiowałam na AWF, ganiałam w nich od rana do wieczora – bo wykłady, za chwilę pływanie, szermierka, nie było czasu na zmianę butów. Czuję się w nich swobodnie: mogę podskoczyć, podbiec. Liczy się styl. A czas? Nie wolno mu się poddawać! Inwestuję w ciągle nowe kostiumy estradowe, kupuję piękne tkaniny, do których mam słabość. Ponadto pracuję z dobrymi projektantkami, chodzę po sklepach – lubię wyglądać na czasie. Denerwuje mnie jedno: że dziś kremy do cery dojrzałej reklamują młode dziewczyny. To oszustwo! W dodatku zdjęcia są podrasowane, bo mają wmówić kobietom, że tak będą wyglądać, jeśli kupią te produkty.
Maryla Rodowicz - Królowa polskiej sceny muzycznej. Nagrała ponad 2000 piosenek, wśród nich „Małgośkę” „Niech żyje Bal”, „Ale to już było”, „Jest cudnie”. Prywatnie jest żoną biznesmena Andrzeja Dużyńskiego i mamą Jana, Kasi i Jędrka. Jeździ porsche, uwielbia koty.
Nie mam, niestety, tajemnej wiedzy, jak oszukać czas... Na szczęście odziedziczyłam dobre geny kobiet Wschodu: moja mama też ma świetną cerę, mało zmarszczek. Przede wszystkim staram się wysypiać, by być w formie następnego dnia. Kiedy nie dosypiam, od razu odbija się to na urodzie i na głosie. Dbam też o dietę, ale z umiarem: często grzeszę, skubnę sobie to czy tamto. Od kwietnia stosuję dietę białkową. Jest wygodna: człowiek się nie głodzi – można jeść do syta, tyle że odpowiednie produkty. Jestem dumna z efektów, ale jest pewien problem: mój mąż nie jest zbyt zadowolony, że aż tyle schudłam. On woli kobiety, które mają na czym usiąść i czym oddychać...
A mój optymizm...? Zwyczajnie lubię ludzi, nie mam w sobie zawiści, szanuję każdego, bez względu na poglądy, orientację seksualną czy religię. To pomaga. Poza tym nie myślę o przeszłości, idę do przodu. No i wierzę w siebie!