Żyję z ChAD. Mika Urbaniak: moją ucieczką był alkohol, zagłuszał emocje

2021-11-05 8:54

Mika Urbaniak: wokalistka, miłośniczka jazzu. Z melancholii Polka, a z optymizmu Amerykanka. Córka Urszuli Dudziak i Michała Urbaniaka. Nie lubi sztuczności. Nastawiona pozytywnie do życia, mimo że od wielu lat zmaga się z chorobą afektywną dwubiegunową (ChAD). W wywiadzie dla Poradnika Zdrowie opowiedziała o swojej długiej walce z psychozą maniakalno-depresyjną i o tym jak ważne jest wsparcie bliskich!

Mika Urbaniak
Autor: Mika Urbaniak

Anna Tłustochowicz: Czy muzyka leczy? Działa przeciwbólowo? 

Mika Urbaniak: Zdecydowanie leczy. Muzyka towarzyszyła i nadal mi towarzyszy w różnych okresach życia. Dzięki niej mogę wyrazić różne emocje - zarówno te pozytywne, jak i negatywne, czyli złość i gorycz. Czasami popadam w melancholię, więc wykorzystuję muzykę do tego, żeby wyrazić światu, co siedzi we mnie.

Muzyka jest to zbiór emocji i czasem łatwiej jest coś zaśpiewać, niż powiedzieć.

Śpiewając, mogę skupić się na tym, co chcę przekazać poprzez tekst. Ta metaforyczna, niedosłowna forma porozumienia z drugą osobą jest mi bardzo bliska. Muzyka jest moją komunikacją ze światem - łatwiej jest coś powiedzieć między wierszami w piosence niż w cztery oczy.

Jest tak, że wiele można wyczytać między wierszami, prawda?

O trudnych rzeczach warto mówić w sposób niedosłowny. Każdy z nas może inaczej interpretować to, co kryje się między wierszami. Przecież jest tak, że jedno słowo ma kilka znaczeń.

Mówienie o chorobach nie jest łatwe, a pani nie boi się tego tematu. Cierpi pani na chorobę dwubiegunową nazywaną kiedyś psychozą maniakalno-depresyjną. Kiedy pani zorientowała się, że smutek, który pani towarzyszył, to jednak było coś więcej?

Zacznę od tego, że nie lubię stwierdzenia "cierpię na chorobę", ponieważ stawia zarówno mnie, jak i innych pacjentów w pozycji ofiary. Choroba jest w pewnym sensie czymś, na co nie mamy wpływu do pewnego stopnia. Mimo to dzięki niej można znaleźć w sobie pokłady siły i pozytywnej energii do walki.

Zgadzam się z panią, że to stwierdzenie ma pejoratywne znaczenie.

Kiedy miałam 19 lat, czułam, że coś było ze mną nie tak. Co to znaczy? To był ważny moment w moim życiu, ponieważ musiałam podjąć decyzję, co chcę studiować. Byłam w tym zagubiona, ponieważ nie wiedziałam, jaką drogę mam obrać w życiu i do tego izolowałam się od ludzi.

Pamiętam, że chodziła mi wtedy jedna myśl po głowie: "szkoda, że nie mogę mieć ze sobą butelki wódki w kieszeni, żebym mogła pić przez cały dzień i dzięki temu mogłabym zagłuszyć lęki".

Dostałam się na studia, ale musiałam przerwać naukę ze względu na ten lęk przed kontaktem z ludźmi". Zrobiłam to spontanicznie, w ogóle nie zastanawiając się nad tym.

Paraliżowała panią obecność ludzi.

Odczuwałam tzw. social anxiety, czyli lęk związany z sytuacjami społecznymi i też wstyd. Bardzo trudno było spędzać mi czas z ludźmi.

Co było potem?

To był mój początek ze stanami depresyjnymi. Przebywałam w ciemnym pokoju, nie byłam w stanie wyjść z łóżka i do tego miałam myśli samobójcze. Uciekałam od życia w ogóle i od tego, co mnie otacza.

Czyli ta niemoc pochłonęła panią kompletnie?

Zdecydowanie tak. Zamiast wybrać się na leczenie, to zaczęłam przygodę z używkami. Moją ucieczką był alkohol, który potrzebny był mi do radzenia sobie z trudnymi emocjami, żebym mogła jakoś funkcjonować... żebym nie czuła się zawstydzona, inna czy dziwna. Alkohol dodawał mi odwagi, zagłuszając różne emocje. Niestety przez kilka lat zaglądałam do kieliszka... później wylądowałam na odwyku i zaczęłam leczyć się farmakologicznie. Nie trwało to jednak długo. Porzuciłam terapię i na własną rękę próbowałam radzić sobie z chorobą, czyli bez pomocy lekarza i bez leków.

Gdzie szukała pani pomocy?

W najtrudniejszych momentach otrzymywałam ogromne wsparcie od rodziny. Zaczęłam też szukać pomocy u terapeutów, ale nie było efektu. Żyłam w letargu - otrząsnęła mnie z niego mama, z którą wtedy mieszkałam. 

Pewnego dnia postawiła mi ultimatum "albo pójdziesz na odwyk, albo musisz się wyprowadzić". 

Nie buntowałam się, tylko postanowiłam rozpocząć leczenie. Razem z mamą szukałyśmy pomocy u różnych specjalistów, nawet tych od medycyny niekonwencjonalnej. Przez to, że nie poddałam się farmakoterapii, nie mogłam w pełni zaangażować się w terapię. To leczenie, a może raczej nieleczenie trwało długi czas. W 2011 roku poznałam mojego obecnego partnera Victora, który postawił mi też warunek: "albo idziesz leczyć się do szpitala, albo koniec z nami". Postanowiłam znowu dać sobie szansę.

Poradnik Zdrowie: Kiedy udać się do psychiatry

To był jednak wstrząs?

Uważam, że mama i partner Victor uratowali moje życie. Dzięki nim jestem tu, gdzie jestem! Gdyby jedno i drugie nie postawiło mi warunku, to nie byłabym zmuszona do tego, aby w końcu postawić leczenie na pierwszym miejscu. Znowu weszłam na nieprzyjazną i trudną drogę leczenia oraz na drogę do odnalezienia wewnętrznej równowagi między życiem a chorobą. W tym czasie zmieniałam psychiatrów trzy razy.

Jak to się mówi, "do trzech razy sztuka".

Ale znalazłam odpowiedniego lekarza, przy którym czułam się bezpiecznie i przede wszystkim mogłam mu do końca zaufać.  

Postawienie ultimatum musiało być dla pani ogromnym szokiem?

Tak, zdałam sobie sprawę, że sposób, w jakim żyłam, był nie do zaakceptowania i musiałam coś z tym zrobić.

Dzięki temu warunkowi mogłam znowu zmierzyć się z moją chorobą, od której cały czas gdzieś uciekałam. Czyli przyjąć diagnozę i zrobić wszystko, żeby żyło mi się jak najlepiej mimo tej choroby.

Jak więc otworzyć się przed lekarzem i nawiązać z nim relację pacjent-lekarz? Jak zacząć zwierzenia o tym, co nas boli, przytłacza, zasmuca, odbiera radość życia? Bo to jest trudne zadanie.

Bardzo ważne jest pozytywne nastawienie. Obojętnie co, dzieje się w najtrudniejszych momentach choroby, warto jednak szukać tego światełka w tunelu oraz drobnych rzeczy i chwil, które wywołują radość. Niesamowicie pomogło mi to w procesie zdrowienia i wciąż pomaga. Jak otworzyć się przed lekarzem? Chodzi o to, że najczęściej osoby zmagające się z różnego rodzaju zaburzeniami i chorobami psychicznymi czują się bardzo samotne i mają poczucie, że nikt ich nie rozumie. Dlatego też pomoc lekarza jest nieodzowna. Lekarz jest po to, żeby pokierować pacjenta, aby znalazł odwagę, by nadać życiu nowy kształt oraz zachęcić go do pozytywnego myślenia. Ma też empatię i pokłady zrozumienia. Warto pamiętać, że lekarz, jest osobą, która ma pomóc i dać wsparcie – dzięki temu nie czujemy się samotni w walce z chorobą.

Dobry lekarz to podstawa.

Kiedy miałam stany depresyjne, lekarz odegrał kluczową rolę. Wcześniej przebywałam kilka razy w Szpitalu Nowowiejskim i właśnie to on zachęcił mnie, żebym tam znowu wróciła. Posłuchałam go i nie żałuję, ponieważ zmieniło może życie w bardzo pozytywny sposób.  

Zaburzenia dwubiegunowe związane są z silnymi wahaniami nastroju i energii zakłócającymi życie osobiste i rodzinne? Jak żyć z manią i depresją? Jak wygląda życie na dwóch biegunach? Czy między fazami manii i depresji przychodzi spokój?

Każdy pacjent reaguje na chorobę zupełnie inaczej. W moim przypadku było bardzo różnie. 

Przez kilka miesięcy dopadały mnie stany depresyjne, a potem nawet do 3 miesięcy występowały stany od hipomanii do manii.

Jak to wyglądało?

W stanach depresyjnych miewałam obniżony nastrój i ciemne myśli. Nie miałam siły, żeby cokolwiek zrobić. W przypadku stanów manii lub hipomanii roznosiła mnie energia – mało spałam, głowa była pełna pomysłów i czułam się praktycznie nie do zdarcia. Tylko na dłuższą metę to było niemożliwe. Kiedy dopadały mnie fazy (w szczególności te wahania nastroju), to było trudno mi trzymać się ustalonych planów i dopiąć celu. Zajmowałam się moją chorobą albo choroba zajęła się mną przez długie lata i z tego też powodu było trudno wyjść z fazy i skonfrontować się z życiem. Występowanie faz na przemian wprowadza wszechobecny chaos – bałagan, który nie jest łatwo ogarnąć. Z czasem nauczyłam się rozpoznawać symptomy… Obecnie osiągnęłam równowagę, chociaż czasami miewam jeszcze stany depresyjne. Stanów manii lub hipomanii nie miałam od 2 lat, dzięki temu moje życie też nabrało takiej normalności.

Pamiętnik jest dla pani rodzajem terapii, który zachęca do zwierzeń. Zapisuje sobie pani w nim pytania, a po jakimś czasie dostaje na nie odpowiedzi. Co daje pani jeszcze siłę do walki z chorobą?

Rzeczywiście pisałam i modliłam się do aniołów, błagając ich o pomoc. Ale to, co daje mi siłę, to zaangażowanie, wsparcie i oddanie, jakie otrzymuje od mamy i partnera. Były takie momenty, że nie było przy moim boku nikogo – moi bliscy też mają przecież swoje zobowiązania zawodowe i różne zajęcia - więc musiałam jakoś zaprzyjaźnić się z samotnością. Pomogły mi w tym duchowość i pisanie pamiętnika. Od dziecka prowadziłam pamiętnik, co dawało mi poczucie, że nie jestem sama i że mogę zostać wysłuchana.

Inaczej mówiąc, pamiętnik to też pewnego rodzaju katharsis.

Tak i też możliwość szukania odpowiedzi na różne pytania.

Najpierw odwołam się do pani słów „gdy poznajemy odpowiednią osobę, to ona leczy nasze dysfunkcje i strachy”. Czyli wynika z tego, że miłość i wsparcie bliskich są niesamowicie ważne w walce z chorobą?

Miłość i wsparcie są niezwykle ważne.

W walce z chorobą otrzymałam kompleksową pomoc od moich bliskich. Dla mnie byli motywacją do kontynuowania leczenia.

Pobyt w szpitalu okazał się początkiem nowej drogi – nawiązałam tam przyjaźnie, które trwają do tej pory. Ze swojego doświadczenia wiem, że warto stworzyć sobie tzw. siatkę wsparcia, czyli grupę osób, które będą wsparciem w tej chorobie.

Na czym więc polega wsparcie najbliższych? Co robią takiego, że można mieć poczucie, że nie jesteśmy w tej walce samotni?

To, że mnie zaakceptowali taką, jaką jestem. Dostałam od moich bliskich pozwolenie na bycie sobą w stanach przygnębienia (depresji) i nadmiernej aktywności (manii). Kiedy stany depresyjne trwały kilka miesięcy, to partner i mama dzielili się opieką nade mną, zanim znalazłam odpowiednie leki pomagające opanować chorobę. Oboje zapewnili mi ogromne wsparcie i wzmocnili we mnie chęć do walki z chorobą.  

To taki promyk nadziei?

O tak!

Czy razem z panią chorowała też rodzina? Pani mama, wybitna jazzowa wokalistka, powiedziała w jednym z wywiadów, „że przeszłyście przez piekło i dopiero kiedy uporałyście się z pani uzależnieniem od alkoholu, coś się zmieniło i znalazłyście pomoc”. Pani mama jest bardzo dumna z tego, że pokonała pani chorobę.

Życie z osobą, która zmaga się z chorobą dwubiegunową, jest trudne – w momentach, kiedy nie ma tej równowagi, nieuregulowane są fazy depresji i manii oraz brakuje odpowiedniego leczenia. 

Jak byłam w stanach manii, to miałam w sobie tyle energii, robiłam tyle na raz, że tą aktywnością wykańczałam moich bliskich. Doprowadzałam ich do skrajnego zmęczenia. Na pewno nie raz byli już na skraju cierpliwości.

Mieli też czasem chwile zwątpienia?

Moja mama miała chwile zwątpienia, ale mimo to nigdy się nie poddawała. Z moim partnerem robiliśmy sobie krótkie przerwy, aby on mógł się zregenerować. On chorował razem ze mną – był wymęczony, wpadał też w stany depresyjne przez moją chorobę. Nie raz było nam bardzo bardzo bardzo ciężko!

Razem z mamą i partnerem tworzycie wyjątkowe trio. Widać, że otrzymuje pani od nich ogromne wsparcie i to jest piękne.

Dziękuję!

Ci, którzy nie znają tej choroby, a słyszą diagnozę „choroba dwubiegunowa”, mogą się jej przestraszyć. Czy receptą może być wspólne pójście na psychoterapię z najbliższą osobą?

Tak, to jest bardzo dobre rozwiązanie. Zdecydowanie polecam! Im więcej będzie osób zaangażowanych w leczenie, to chory ma większe szanse na odzyskanie równowagi. Ja też się bałam i zaprzeczałam chorobie, mówiąc sobie, że „mam po prostu taki charakter”. Do tego przez lata nie poddałam się farmakoterapii. Ten mój strach przed diagnozą jednak minął.

Co pani poradziłaby bliskim osoby chorej na zaburzenia dwubiegunowe? Jak jej pomóc, aby jej nie zrazić?

Bardzo ważny jest kontakt z lekarzem. Zachęcam do regularnych spotkań z psychiatrą.

Warto też, aby bliscy osoby chorej utrzymywali dobrą relację z lekarzem – aby w nagłej sytuacji mogli się z nim zdzwonić i poprosić o pomoc. My mieliśmy taką strategię, która w moim przypadku się sprawdziła.

Jakby pani mogła ocenić swój progres, czyli jak to było kiedyś, a tu i teraz? Jak się teraz pani czuje?

Odczuwam diametralną różnicę. Przede wszystkim osiągnęłam równowagę – czasem dopadają mnie stany depresyjne, ale są one o wiele lżejsze niż kiedykolwiek. Normalnie funkcjonuję i buduję wspaniały związek z moim partnerem. Poprawiły się moje relacje interpersonalne, więź z moją mamą też się wzmocniła. Teraz jestem w stanie zaplanować rzeczy, do których nie miałam wcześniej głowy. Stawiam sobie cele i je realizuje. Na tyle siebie znam, że umiem radzić sobie już z nadchodzącymi stanami. Wiem już, jak mam reagować w takich sytuacjach. Chodzę na terapię i jestem w kontakcie z moim lekarzem. Jest sto razy lepiej, niż było, a było naprawdę ciężko. Teraz jestem też w trakcie pisania ze wsparciem Magdaleny Adaszewskiej książki na temat mojego życia i choroby. Może już wkrótce ukaże się w sprzedaży pod szyldem wydawnictwa Znak Literanova.

Pani jest świetnym przykładem, że warto zawalczyć o siebie!

Warto zawalczyć o wspaniałe, fajne i poukładane życie. 

Teraz jestem w remisji, czyli nie mam już symptomów. Żyję jak normalny człowiek.

Możemy naszą rozmowę podsumować słowami: diagnoza to nie wyrok, a z chorobą da się normalnie żyć? Czy chciałaby pani przekazać coś jeszcze naszym czytelnikom na temat choroby dwubiegunowej?

Bardzo mi się podoba to zdanie. Ładnie ono brzmi! Nie wymyśliłabym nic lepszego.

Dziękuję za rozmowę!

Przeczytaj inne artykuły z cyklu Żyję z...