Tadeusz ma 34 lata i waży 250 kg. "Nogi umyję, ale pod brzuchem to już mama mi pomaga"
„Kto to będzie przekładał?!”, „Kto to będzie woził i nosił!?” – krzyczeli w szpitalu, jak mnie zobaczyli. Pani słyszy? Nie mówili „jego”, tylko „to”… Powiedzieli, że ważę 250 kilogramów. Podobno w moim łóżku waga była zamontowana. Ale czy było dokładnie tyle i ile teraz ważę, to nie wiem, bo już zważyć się nie mam gdzie. A potem przestali krzyczeć, tylko szukali na mnie sposobów.
Publikujemy fragment książki "My, skrajnie otyli" autorstwa Magdaleny Gajdy – pierwszej polskiej Społecznej Rzeczniczki Praw Osób Chorych na Otyłość, liderki krajowego ruchu na rzecz obrony praw człowieka, praw obywatelskich i praw pacjenta osób chorych na otyłość. Książka, będąca pierwszym reportażem o Polakach chorych na otyłość skrajnie olbrzymią, ukazała się nakładem Wydawnictwa RM.
Kulki surowego ciasta. Od tego zaczęło się moje gotowanie. Ojciec był mechanikiem, który albo samochody składał w fabryce, albo je naprawiał w warsztatach. Mama, krawcowa, spędzała całe dnie przy maszynie do szycia. Babcia skończyła szkołę gastronomiczną, ale pracowała w hucie. A ja z dzieciństwa pamiętam najbardziej, że lubiłem przesiadywać w kuchni, kiedy mama albo babcia gotowały. Zawsze dostawałem od nich swoją kulkę ciasta do lepienia.
I z tej zabawy prawdziwy zawód wyszedł. Kiedy powiedziałem, że chcę być kucharzem, to ojcu nie bardzo się to podobało. No, że syn, jedynak, w kuchni będzie siedział. Choć sam mnie do tej kuchni wyganiał, żebym mu się pod nogami nie plątał. Przekonałem go jedzeniem. Jak się czegoś nauczyłem w szkole gastronomicznej, najpierw w zawodówce, a potem w technikum, to i w domu robiłem.
Tak mi się zdaje, że najczęściej to garmażerkę… A jak ojcu smakowało, to pochwalił nawet. Żadnej specjalizacji kuchennej nie mam. Bo kucharz to wszystko po trochu musi umieć ugotować. Co to za kucharz co deseru nie zrobi? Ale eksperymentować lubię.
Kiedy byłem mały, to byłem szczupły. Ale tego nie pamiętam
Miałem 14 lat, jak do pierwszej pracy poszedłem. Na praktyki zawodowe. Po szkole pracowałem w restauracjach i w sieciówce przy fast foodach. Tam to było ostre tyranie. Po czymś takim to żadna inna knajpa ci nie straszna. Przykładowo: za 20 minut północ będzie, umordowany po całej zmianie kuchnię czyścisz i do domu się szykujesz, a tu wpadają kibice po meczu i krzyczą, że chcą jeść. No to znowu rozpalasz grille, bo gości obsłużyć trzeba. Z tej roboty w knajpach to mi takie przyzwyczajenie zostało, że zasypiam dopiero około drugiej–trzeciej w nocy. Bo o tych godzinach przez wiele lat do domu wracałem. A rano śpię długo, żeby swoje odespać.
Kiedy byłem mały, to byłem szczupły. Ale tego nie pamiętam. Zacząłem tyć w podstawówce. Byłem nawet dwa razy w takim specjalnym ośrodku leczenia nadwagi. Tam każdy dzień miał stały plan: pobudka o tej godzinie, mycie o tej, pięć posiłków o tej i o tej, zajęcia szkolne, bo to w ciągu roku szkolnego było, potem ćwiczenia. Wszyscy musieli się do niego dostosować. Takie małe koszary. Nie powiem, efekty tego odchudzania były. Trochę kilogramów mi poleciało. Ale potem do domu wracałem. Co z tego, że kazali mi się żywić i robić to, co w ośrodku. To się tak pięknie mówi. W domu nie można utrzymać takiego reżimu. Potem jeszcze, jako młody chłopak, brałem takie ziołowe suplementy diety. Schudłem trochę i się zatrzymało. Więc odpuściłem sobie i przestałem pić te ziółka.
W podstawówce miałem spokój. Bo raz, że wychowawczyni pilnowała, żeby jeden drugiemu nie dokuczał. A dwa, że byłem nie tylko gruby, ale i wysoki. W gimnazjum i w kolejnych szkołach to już sam się broniłem, kiedy mi dokuczali. A przeważnie gdy dzieciaki zauważały, że po mnie to spływa, to przestawały się wyzłośliwiać. Zatrzymałem się ze wzrostem na 180 centymetrach. Pani dołoży do tego ponad 100 kilogramów, jak to się mówi – żywej wagi. Potężne chłopisko ze mnie było. Wie pani: ładny jestem po mamie, ale charakterek mam po tacie. Taki facet, co to bez kija do niego nie podchodź. Dlatego inny dwa razy się zastanowił, zanim coś złego mi powiedział. I tak jest do tej pory. Gapią się, gadają coś za plecami, ale żeby mi ktoś jawnie podskoczył, to odważnych nie ma.
Powiedzieli, że ważę 250 kilogramów
Taki wielki wrzód wyrósł mi pod fałdami skóry brzucha, blisko genitaliów. Wrzód albo narośl. Nie widziałem go. Mama go zauważyła, gdy już pękł. Akurat w toalecie byłem, a ona pomagała mi się podnieść z kibelka. Po tym wrzodzie dziura zaczęła się robić duża jak lej po bombie. Ciało zaczęło w tym miejscu obumierać i wdało się zakażenie.
To było 14 listopada 2019 roku. Kiedy mama wzywała pogotowie, to ja już podobno majaczyłem. Karetka przyjechała, ale taka zwykła, więc ratownicy jak mnie zobaczyli, to zadzwonili do Poznania po inną, taką specjalistyczną. Ściągnęli też strażaków. I oni wszyscy mnie podnieśli z łóżka, podtrzymywali za ręce i za co się dało, a ja na własnych nogach, w tej malignie poszedłem do karetki. Niewiele z tego pamiętam. Tyle, co inni przypomną. Ale musiało być ze mną bardzo źle, bo jeszcze w karetce dół po wrzodzie zaczął krwawić, więc jak dojechaliśmy do szpitala, to szybko jakiś zabieg mi zrobili, a mamie od razu kazali się szykować na najgorsze.
„Kto to będzie przekładał?!”, „Kto to będzie woził i nosił!?” – krzyczeli w szpitalu, jak mnie zobaczyli. Pani słyszy? Nie mówili „jego”, tylko „to”… Powiedzieli, że ważę 250 kilogramów. Podobno w moim łóżku waga była zamontowana. Ale czy było dokładnie tyle i ile teraz ważę, to nie wiem, bo już zważyć się nie mam gdzie. A potem przestali krzyczeć, tylko szukali na mnie sposobów. Bo ja wielki, a łóżeczko dla mnie malutkie. Nie mogłem sam się przewrócić na drugi bok, bo bym z łóżka na pysk zleciał.
Więc jak mnie trzeba było obrócić na drugą stronę, to ściągali dwóch–trzech wielkich doktorów i kilka pielęgniarek. A potem przesuwali powoli razem z prześcieradłem do brzegu łóżka i dopiero potem turlali na drugi bok. Leżałem na dwóch oddziałach. Nazwy tego pierwszego nie pamiętam. Ale potem przenieśli mnie na urologię, bo były jakieś komplikacje. Tam sala była większa. Ale wszędzie leżałem sam. Może nie chcieli, żeby inni pacjenci się o mnie dowiedzieli… Nie, nie dokuczali mi ani nie obrażali. Te krzyki to tylko na początku były. Potem już się chyba bali, bo ja też potrafię się odszczeknąć.
Ranę po wrzodzie oczyszczali mi kilka razy. Coś tam z niej wycinali, a ona się wciąż babrała. Podnosili mi brzuch, przytrzymywali go, żeby fałda o fałdę nie dotykała. Na sześć tygodni w śpiączkę mnie wprowadzili, żeby organizm lepiej działał. Ale to nic nie dało. Jak się już wybudziłem, to najpierw przez tydzień mnie rehabilitowali, a potem zrobili przeszczep skóry, żeby ten lej po wrzodzie jakoś zakryć.
I chyba nie wiedzieli, co dalej ze mną robić, bo wymyślili, że mnie przewiozą do innego szpitala. Zgodziłem się i żałuję. Gdybym został w tym pierwszym, to byłbym na chodzie. A w tym drugim to było tak: tydzień rehabilitacji, tydzień leżenia bez ruchu i tyle. A ja przecież przed tym wszystkim to sprawny byłem, normalnie chodziłem do pracy. Na trzy dni przed pęknięciem tego wrzodu to jeszcze węgiel do piwnicy przerzucałem. Bo wie pani, ludzie myślą, że jak taki gruby, to tylko leży. A ja przecież żyłem normalnie i do takiego życia chciałem wrócić.
Teraz nie przychodzi do mnie prawie nikt
Panie z opieki społecznej załatwiły mi ośrodek. Taki z opieką przez całą dobę. Bo leczenie w szpitalu się skończyło, ta niby-rehabilitacja też. I był problem, co ze mną zrobić dalej. Gdzie mnie przewieźć, żebym tam doszedł do siebie i bardziej się rozruszał. Do domu wrócić nie mogłem. Jestem kawalerem, rodziny nie założyłem. Mieszkałem zawsze z rodzicami. Dogadywaliśmy się. Wspólną kasę trzymaliśmy. Nie czułem takiej potrzeby, żeby mieszkać oddzielnie. Wszystko znane, pod ręką, zawsze ktoś pomoże, nie trzeba samemu kombinować.
Jak ojciec umarł, to zostałem z mamą. A mama przeszła udar. Nie dałaby rady zająć się mną po moim wyjściu ze szpitala. I stąd pomysł na ten ośrodek. Na początku tam było fajnie. Tak spokojnie, miło, bez pośpiechu. A nie tak hyc, hyc jak w szpitalu. Nawet jak mnie przekładali na bok, to delikatniej, z większym wyczuciem. No ale potem przyszedł rok 2020, covid i wszystko zdechło. Znowu leżałem. Znowu gapiłem się w sufit. I tyle. Tam też już nie wiedzieli, co ze mną robić. No to jak już było można, to wróciłem do domu. Nie miałem innego wyjścia.
To już czwarty rok, jak na mieście gdzieś dalej nie byłem. Wie pani, miejscowość nie jest za duża, kiedyś połowa ludzi mówiła mi „cześć”, a drugiej połowie to ja się kłaniałem. Znaliśmy się ze szkoły, z praktyk, z ulicy, z widzenia. A teraz nie przychodzi do mnie prawie nikt. Znajomi z pracy byli, kilka razy nawet. Ale bardziej żeby pogadać niż pomóc. Obiecywali, że będą wpadać częściej, i na tym się skończyło. Przyjaciół, takich od lat, sprawdzonych, to ja nie mam. Blisko rodziny zawsze się trzymałem. Kumple ze szkoły to już w ogóle o mnie zapomnieli. Rodziny mają, to już o czym innym myślą. O, na sąsiadów można liczyć. Pomogą zrobić większe zakupy. Czasem gdzieś podwiozą, jak któryś z kierujących jest akurat wolny.
Jak już będę zupełnie zdrowy, to chciałbym do Japonii pojechać
Nasz domek jest mały. Żyjemy w nim razem z dziadkami ze strony mamy i z pieskiem. Koło domu jest skrawek ogródka. Dalej garaże dla aut sąsiadów. Ot i cały mój świat. A i tak po trochu po nim chodzę. Na krześle często muszę przysiadać, żeby odpocząć. Ale już bez balkonika śmigam. Kiedy chodzę po domu, to też szukam krzeseł na przystanki. Jak jest niska kanapa czy fotel, to usiąść na nich nie problem, ale ze wstaniem to już gorzej.
Tak jak z siadaniem na kibelek. Jakiś taki mały rozmiar kupiliśmy i za niski jest dla mnie. W trakcie tych spacerów to już nie raz się wywaliłem. Bo jak się pochylę do przodu, to tracę równowagę. Ale udało mi się wtedy jakoś stanąć na nogi. Gorzej z innymi sprawami. Z takim myciem na przykład. Twarz ogolę, ręce, nogi umyję, ale podmyć się pod brzuchem, w pachwinach to już mama mi pomaga. No to trochę krępujące dla dorosłego chłopa, ale brudny chodzić nie będę. I jeszcze obcinanie paznokci u nóg. No ja nijak się nie schylę i do nich nie sięgnę. Kiedyś przyjeżdżała do mnie pani od pedicure, ale potem przestała. Już nas stać na nią nie było. To i przy tym mama mi pomaga.
O operacji zmniejszenia żołądka myślałem. Rozmawiałem nawet z chirurgiem, jak byłem w szpitalu. Ale w Poznaniu najbliższy termin operacji na NFZ to za 10 lat. A jak mama rozmawiała z tym chirurgiem, to się okazało, że on mnie chce do domu wysłać. Więc chyba operować mnie nie chciał. W innych szpitalach, gdzieś w Polsce, to się nie orientowałem…
Na razie to chciałbym więcej się ruszać i wrócić do roboty. Nie, nie rozglądałem się jeszcze w tym temacie. Ale na początek może być jakaś knajpa gdzieś blisko. Byleby się gdzieś zahaczyć, a potem poszukać czegoś lepszego. Mogę dojeżdżać nawet do Poznania. W domu już gotuję. Przy patelniach jeszcze długo nie ustoję, ale kluski zagniotę i sałatki skroję. Na razie jestem na rencie z ZUS-u. Takiej z powodu niezdolności do pracy. To znaczy chyba byłem, bo nie przysłali mi kolejnych papierów, żeby tę rentę przedłużyć. Nie wiem, czy to wina poczty, czy ZUS mnie cudownie uzdrowił.
A jak już będę zupełnie zdrowy, to chciałbym do Japonii pojechać. Japońskie bajki, samuraje, katany – to mnie naprawdę kręci. Rodzina…? W sensie: żona, dzieci…? Jakby się kiedyś udało, to czemu nie. Ale wie pani, ja to wszystko muszę małymi kroczkami w życiu robić.