Nie było kwiatów, gratulacji, był sukces. "Pacjentka nie miała nic do stracenia, dostała nowe życie"
Chyba nikt nie przewidywał, że tak to się skończy. Pacjentka nie tylko przeżyła operację, ale wróciła do pracy, a ćwierć wieku później wraz ze swoim "bogiem od wątroby" świętowała otwarcie nowej kliniki. Po latach niepowodzeń przeszczepiania wątroby, 30 grudnia 1994 roku dokonał się przełom w polskiej transplantologii.
Chociaż w ocenie chirurgów serce jest najłatwiejszym narządem do przeszczepienia, niemal wszyscy wiemy, kto tego dokonał, historię znamy ze szczegółami. Pionierzy innych zabiegów powszechnie pozostają często niemal bezimienni. Tym bardziej warto przypomnieć o przełomie, który dokonał się 29 lat temu. Tuż przed sylwestrem w warszawskim szpitalu przy ul. Banacha rozpoczął się kilkunastogodzinny zabieg, który przeszedł do historii jako pierwszy udany przeszczep wątroby u pacjenta dorosłego w Polsce. Jak wyglądały początki? To gotowy scenariusz na sensacyjny film.
Przeszczep wątroby w Polsce i na świecie
Pierwszego udanego przeszczepu wątroby na świecie dokonał prof. Thomas Starzl z Denver (USA) już w 1967 roku. Ta metoda ratowania życia w 1983 roku przestała być traktowana na świecie w kategoriach doświadczalnych i została uznane za pełnoprawny zabieg terapeutyczny.
Polskie początki to rok 1987 i pierwsza nieudana próba w Szczecinie. Porażką zakończyły się także zabiegi w Warszawie - w 1989 i 1993 roku.
O ile udawało się już ratować pierwsze dzieci w Centrum Zdrowia Dziecka (zoperowany w 1990 roku dwuletni wówczas Mateusz wciąż ma się dobrze), z dorosłymi nie wychodziło.
Dopiero zabieg przeprowadzony 30 grudnia 1994 roku w Centralnym Szpitalu Klinicznym przy ul. Banacha w Warszawie, przez zespół pod kierownictwem prof. Jacka Pawlaka (wówczas 40-letniego chirurga), zmienił wszystko.
- Gdy zaczynaliśmy, niemal z każdej strony rzucano nam kłody pod nogi. Zabiegi przeprowadzało kilka ośrodków w Polsce. Ile prób, tyle zgonów. Zapowiadano, że nam też nie wyjdzie, że jesteśmy nie dość wykształceni. Nawet gdy się udało, panowała cisza - wspominał po latach prof. Pawlak.
Sukces młodego zespołu uznano dopiero po kilku latach, gdy już przekroczyli setkę przeszczepień. Dosłownie jeden za drugim odbyły się trzy zabiegi: 99, 100 i 101. Przeprowadził je ten sam zespół.
- Akurat pracowaliśmy w okrojonym składzie - część pracowników była na konferencji poza kliniką, a chorzy i narządy nie mogli czekać na ich powrót. Opublikowaliśmy wyniki, które nie odbiegały od osiąganych w najlepszych ośrodkach na świecie - powikłania pooperacyjne w ostatnich latach wynosiły kilka procent. Wtedy to koledzy z Wrocławia, Szczecina czy Zabrza ostatecznie ustąpili nam pola - przyznaje prof. Pawlak.
47-letnia pacjentka i malowanie płotu
Według relacji prof. Pawlaka, 47-letniej wówczas Jadwigi Buczek nie trzeba było namawiać na pionierski zabieg:
- Pani Jadwiga wiedziała, że nie ma nic do stracenia. Nie przekonywaliśmy. Pacjenci na etapie kwalifikacji do zabiegu podejmowali decyzję i trafiali na listę. Pani Jadwiga cały czas była pozytywnie nastawiona, taka pogodna gaduła - przed zabiegiem i po.
Niewiele jednak brakowało, by pani Jadwiga, zamiast cieszyć się nowym, długim życiem, szybko się z nim pożegnała.
Kilka miesięcy po przeszczepie trafiła do szpitala w ciężkim stanie. Bez cech odrzutu narządu, ale cała żółta, w kiepskiej kondycji. Lekarze szukali przyczyny, włosy z głowy rwali, a tymczasem pacjentka zafundowała sobie zatrucie chemiczne.
- Okazuje się, że farbą okrętową machnęła 300 metrów płotu. Chciała, żeby nie rdzewiał.
Śmigłowiec bez drzwi i inne szaleństwa. "Młodzi byliśmy"
Prof. Jacek Pawlak przyznaje, że dziś początki przeszczepów wspomina z sentymentem i rozrzewnieniem, ale wówczas nieraz nie było mu do śmiechu.
Obowiązywała zasada, że po narząd dostępny do 200 km można jechać transportem kołowym, powyżej - lotniczym. Pomagało wojsko, aerokluby, policja, korzystali z samolotów vipowskich.
- Kolegom zdarzyło się kiedyś dolecieć śmigłowcem bez drzwi. Doktora Piotra Małkowskiego wojskowi poprosili, żeby niczego nie dotykał w śmigłowcu, bo wracali właśnie z manewrów i na pokładzie była ostra amunicja. Niezły ubaw, ale dopiero z perspektywy lat.
Profesorowi Pawlakowi niezła przygoda przytrafiła się we Wrocławiu. Z lotniska transplantologów miała odebrać karetka, ale odebrała ich policja, bo tamten samochód okazał się potrzebny komuś innemu. Policjanci szarżowali w obie strony, chociaż takiego pośpiechu nie było. Niepotrzebnie.
Na lotnisku okazało się, że powrotnego samolotu, który miał odstawić lekarzy do Warszawy z już pobranym narządem, nie ma. Podczas tankowania cysterna urwała skrzydło.
Wkrótce dowiedzieliśmy się, że nad Wrocławiem miał przelatywać samolot pasażerski z Monachium do Warszawy. Pilota poproszono o międzylądowanie, wsadzono lekarzy na pokład i polecieli do Warszawy ratować życie.
Niestety, nie mieli przy sobie żadnych dokumentów. Formalnie przylecieli z zagranicy, chociaż nie było ich na liście pasażerów, w dodatku z pojemnikiem, którego za nic nie chcieli otworzyć. Nie mogli po prostu przekroczyć granicy.
Przyjechała po nich karetka na sygnale i wywiozła jako przypadek nagły. Taki przecież był.
Dziś jest chyba trochę nudniej, ale całe szczęście.
Początkowo technika przeszczepienia i transportu narządów pozwalała na osiem godzin tzw. zimnego niedokrwienia wątroby. Sama operacja trwała kilkanaście godzin.
Czytaj także: Dwóch chorych dostało nową szansę dzięki "podzielonej wątrobie". Pierwszy taki przeszczep w Polsce
Obecnie jest dokładnie odwrotnie. Narząd można przeszczepić kilkanaście godzin po pobraniu, a sam zabieg trwa cztery-pięć godzin. Po wątrobę nie trzeba jechać czy lecieć. Sprawdzony zespół robi to na miejscu, wysyła wątrobę choćby pociągiem, a wyspana ekipa rano przystępuje do zabiegu. Nie zrywa się już ze snu ani chorego, ani lekarzy.
Aktualnie w Polsce na planowy przeszczep wątroby czeka się średnio 125 dni, ale w trybie pilnym już tylko 11 dni. Bywa jednak tak, że liczą się dosłownie godziny.