Człowiek na zakręcie: jak przetrwać trudne chwile i poradzić sobie z TRAUMĄ

2011-03-09 9:38

Utrata pracy, odejście ukochanej osoby, wiadomość o ciężkiej chorobie to zdarzenia ekstremalne, wręcz traumatyczne. Każdy przeżywa taką traumę inaczej. Jedni się poddają, inni walczą. O człowieku na życiowym zakręcie rozmawiamy z Mariolą Kosowicz, psychoterapeutką i psychoonkologiem.

Człowiek na zakręcie: jak przetrwać trudne chwile i poradzić sobie z TRAUMĄ
Autor: Thinkstockphotos.com

Spis treści

  1. Ale nie wszyscy tak silnie reagują na trudne zdarzenia...
  2. Od czego zależy nasze nastawienie do traumatycznej sytuacji?
  3. Mobilizacja czy destrukcja
  4. Od czego jeszcze zależy siła naszej reakcji na stres?
  5. Co utrata zdrowia ma wspólnego z żałobą?
  6. Jak przeszłość wpływa na naszą postawę w trudnych chwilach?
  7. Trudno się uwolnić od tego emocjonalnego naznaczenia?
  8. Istnieje jakiś schemat naszych reakcji na stratę?
  9. A nie jest tak, że ciężkie przeżycia otwierają nam oczy na świat?
  10. Każdy z nas ma własny próg akceptowania traumatycznych zdarzeń?
  11. Czy w sytuacjach ekstremalnych warto prosić kogoś o pomoc?
  12. Wtedy spadają z ludzi maski...
  13. Jak sobie wtedy poradzić?
  14. Jak zatem powinniśmy zachowywać się wobec osób w skrajnych sytuacjach?
  15. Ale jak można odmówić pomocy komuś w ciężkiej sytuacji?

Kiedy znajdziemy się w trudnej sytuacji, w organizmie dochodzi do burzy hormonalnej. Wzrasta produkcja ok. 30 neuroprzekaźników przekazujących sygnały między komórkami nerwowymi. Reakcje ciała i psychiki są niekiedy bardzo gwałtowne...

- Do szpitali trafiają czasem pacjenci z syndromem złamanego serca – jego objawy do złudzenia przypominają zawał. Nawet zapis EKG wygląda tak samo. Ale zawału nie ma, jest ludzka tragedia po przeżyciu traumy...

Mariola Kosowicz: Mamy na to medyczne wytłumaczenie. Sytuacja krytyczna aż 30-krotnie podnosi we krwi poziom adrenaliny. To powoduje zablokowanie dopływu wapnia do komórek serca, które z powodu braku tego minerału przestają się kurczyć. A to przypomina zawał serca.

Ale nie wszyscy tak silnie reagują na trudne zdarzenia...

M.K.: Reakcja na stres jest zawsze indywidualna. To samo zdarzenie u jednej osoby wywołuje potężny stres, podczas gdy na innej nie robi aż takiego wrażenia. Dzieje się tak, ponieważ to nie sama obiektywna sytuacja wywołuje stres. Jego przyczyną jest znaczenie, jakie nadajemy tej sytuacji, jak o niej myślimy – pozytywnie czy negatywnie. Zwolniono nas z pracy... Możemy powiedzieć: „to dobrze, nie doceniano mnie, znajdę coś lepszego”. Albo przyjmujemy inną postawę: „nie znajdę innej pracy, bo jestem do niczego”.

Od czego zależy nasze nastawienie do traumatycznej sytuacji?

M.K.: Od naszych przekonań, wartości, wychowania, temperamentu, światopoglądu, czyli w dużym skrócie od osobowości. Bardziej podatne na stres są osoby niecierpliwe, nieśmiałe, żyjące w pośpiechu, biorące na siebie zbyt wiele obowiązków, za wszelką cenę dążące do celu oraz takie, które unikają prawdy o swoim życiu i budują nierealny obraz siebie i swojego świata. Stres rodzi się z konfliktów życiowych, stanów niepewności i tłumionych uczuć. Człowiek z kompleksem staje się drażliwy, wrażliwy na krytykę, jest bezsilny wobec otoczenia i świata, a więc bardziej zestresowany. Ze stresem radzą sobie lepiej osoby o pogodnym usposobieniu, przyjaźnie nastawione do świata, zmierzające do celu bez bezsensownej walki. Takie, które nie martwią się na zapas, tylko realnie reagują na sytuacje trudne i są świadome swoich zasobów i deficytów psychofizycznych.

Zdaniem eksperta
Mariola Kosowicz, psycholog i psychoonkolog

Mobilizacja czy destrukcja

Postawienie organizmu w stan gotowości bojowej, jeśli trwa krótko, nie czyni spustoszenia, pod warunkiem że po mobilizacji przychodzi odpoczynek, który pozwala zregenerować siły i wyrównać poziom poszczególnych hormonów. Taki rodzaj stresu jest twórczy – mobilizuje do działania, inspiruje nas, pomaga pokonywać trudności. Ale i on może wywołać niemiłe reakcje ze strony organizmu, np. drżenie rąk i nóg, kołatanie serca, pocenie się, ból brzucha, rozwolnienie. Gdy stres mija, znikają też dolegliwości. Kiedy działanie stresora się przedłuża, wchodzimy w fazę odporności. Hormony walki wciąż są produkowane ze zdwojoną energią, napięcie pozostaje, ale organizm się do tego przyzwyczaja. Jeżeli w porę nie rozładujemy napięcia, stres przechodzi w fazę rozstrojenia, a potem w fazę destrukcji. Ta jest dla nas najgroźniejsza, bo utrudnia lub uniemożliwia realizację celów, sprawia, że czujemy się wobec sytuacji życiowych bezsilni, oraz – a może przede wszystkim – niszczy zdrowie. Dzieje się tak, ponieważ dochodzi do zachwiania równowagi między spalaniem zasobów a możliwością ich odnowy.

Od czego jeszcze zależy siła naszej reakcji na stres?

M.K.: Najtrudniejsze do pokonania i przetrwania są sytuacje, które odbierają nam nie tylko jedną cenioną wartość, np. pracę czy kochanego człowieka, ale te, które wytrącają nas z dotychczasowych ról. Gdy dowiadujemy się o poważnej chorobie, osobistą tragedią jest nie tylko świadomość utraty zdrowia. Przygnębia nas i przeraża brak kontroli nad ciałem. Nie możemy chodzić do pracy, mimo że to była ważna część codzienności. Przestajemy być atrakcyjnym partnerem seksualnym, bo choroba odbiera siły. Nie poświęcamy już dzieciom czy przyjaciołom tyle uwagi, co kiedyś. Wypadamy z ważnych ról, które pozwalały nam budować własną wartość. Mówienie takiej osobie, że najważniejsze teraz jest to, aby wyzdrowiała, wcale nie pomaga. Odzyskanie zdrowia jest ważne, ale te inne drobne elementy były przecież integralną częścią życia, często stanowiły jego sens. Teraz ich nie ma. Jest pustka, którą można nazwać żałobą.

Co utrata zdrowia ma wspólnego z żałobą?

M.K.: Każde cierpienie wywołane dużą stratą to żałoba, chociaż na co dzień używamy tego określenia tylko w przypadku śmierci bliskich osób. W innych sytuacjach zwykle mówimy: „jest mi przykro, jestem zawiedziona, rozżalona”. Ale emocjonalnie i psychicznie przeżywamy – chociaż w różnym nasileniu – to samo, co po utracie kogoś dla nas ważnego.

Jak przeszłość wpływa na naszą postawę w trudnych chwilach?

M.K. Jest wiele takich przyczyn, ale jedną z ważniejszych jest dom, atmosfera, w której kształtowała się nasza psychika, stosunek bliskich wobec trudnych zdarzeń, to, jak nas traktowano w dzieciństwie. Jeżeli rodzice stale nas do czegoś zniechęcali, krytykowali, to nie wyrobiły się w nas prawidłowe mechanizmy radzenia sobie w trudnych chwilach. Jeśli matka wciąż powtarzała: „ja sobie nie radzę, dłużej nie wytrzymam, umrę przez to wszystko”, to może się zdarzyć, że nieświadomie przejmiemy taką samą postawę i przeniesiemy ją do swojego życia. Podobnie jak ona, będziemy bezradne, lękliwe, niezaradne. Staniemy się osobami, dla których szklanka zawsze będzie do połowy pusta.

Trudno się uwolnić od tego emocjonalnego naznaczenia?

M.K.: Czasem jest to wręcz niemożliwe. Ale człowiek powinien pielęgnować w sobie poczucie pewności, że to, co go spotyka – pomimo swojego ciężaru – ma sens. Trzeba przyjąć jako fakt daną sytuację, następnie w sposób świadomy uruchomić swoje zasoby zaradcze, stawić czoła wyzwaniu i widzieć w swoich działaniach sens. Taka postawa pozwala pokonywać trudności, dzieląc je na etapy, nad którymi w danym momencie realnie możemy zapanować. Małe zwycięstwa pozwalają działać – człowiek zyskuje świadomość kontroli nad swoim życiem, a to znacznie zmniejsza stres.

Istnieje jakiś schemat naszych reakcji na stratę?

M.K.: Każdy reaguje indywidualnie, ale pewne reakcje emocjonalne są nam dane w podobny sposób. Gdy spotyka mnie coś, czego się nie spodziewałam i co narusza porządek, poczucie bezpieczeństwa, niezależnie od tego, jak to będziemy rozumieli, pierwszą reakcją jest szok i niedowierzanie: „to nie może być prawdą, to zaraz minie”. W jakimś sensie mamy przecież ustalony obraz świata, a nieoczekiwana sytuacja zagraża podstawowym założeniom, według których budujemy nasze poczucie bezpieczeństwa i magicznie wierzymy w ciągłość i przewidywalność naszego życia. Właśnie dlatego w sytuacji, która narusza nasze poczucie bezpieczeństwa, nierzadko uruchamiany mechanizm obronny, zwany zaprzeczeniem. Nie dopuszczamy do świadomości tego, co się wydarzyło, i w tym pierwszym momencie pomaga to nam zredukować napięcie. Problem zaczyna się, gdy mechanizm zaprzeczenia działa długo i nie mamy kontaktu z tym, co dzieje się w naszym życiu. W takiej sytuacji nie redukujemy już stresu, a wręcz odwrotnie – jeszcze bardziej go pogłębiamy.

A nie jest tak, że ciężkie przeżycia otwierają nam oczy na świat?

M.K.: Bywa i tak. W sytuacji dramatycznej wszystko staje się bardziej wyraźne. Czasem dopiero wtedy dostrzegamy prawdziwy obraz naszego życia, stosunków w rodzinie, relacji z mężem, dziećmi, przyjaciółmi. Otwierają się nam oczy. Jedna z moich pacjentek umierała na raka i najtrudniejszym dla niej problemem była postawa męża, który oświadczył, że ma już inną, atrakcyjną partnerkę i żona go już nie obchodzi. Dramatem było to, że zobaczyła, jak do tej pory żyła, że mąż zawsze był nielojalny, obcy. Zdarza się, że po śmierci jednego z małżonków niebawem odchodzi też druga osoba. Dlaczego? Bo ich związek był symbiotyczny, głęboko powiązany, że teraz bez męża czy żony nie umiemy funkcjonować. Wspólne bycie było jak powietrze. Jest to rodzaj uzależnienia od drugiego człowieka. Ci ludzie zostają w miejscu, w którym się rozstali z bliskim. Nie mają dość siły i odwagi, by zrobić krok naprzód. To ich gubi, często giną. Na szczęście większość osób z czasem wychodzi z żałoby. Kobiety, które po stracie męża mówią do mnie: „już nigdy się nie zakocham”, z czasem wracają z nowym błyskiem w oczach i wyznają: „poznałam kogoś”. Ale w chwili ich rozpaczy nie wolno powiedzieć: „poznasz kogoś, ból zmaleje, zapomnisz”. Nie. Trzeba wysłuchać, dać czas. „Dobre rady” w takiej chwili byłyby brakiem szacunku dla ich cierpienia i smutku. Często pojawia się w naszych reakcjach mechanizm wyparcia. Dotyczy on nie tylko osób bezpośrednio dotkniętych tragedią, ale też ich bliskich. Nie mówię o kłopocie, więc go nie ma. Niekiedy to pomaga. Jeżeli ktoś ciężko chory powie: „będę jeszcze długo żył”, nie zaprzeczajmy. Nie udowadniajmy, że niedługo umrze. Przyjmijmy jego postawę, bo właśnie taka jest mu teraz potrzebna. A kiedy z powagą mówi: „umieram”, nie zaprzeczajmy na siłę, nie zmieniajmy tematu, ale z pokorą wobec trudności takiej sytuacji pozwólmy wypowiedzieć się choremu. Mamy prawo do bezradności i nie musimy na siłę znaleźć rozwiązania. Możemy za to wspólnie z osobą umierającą wykorzystać czas, który nam został.

Każdy z nas ma własny próg akceptowania traumatycznych zdarzeń?

M.K.: I tak, i nie. Często opiekuję się ludźmi umierającymi we własnym domu. Ich rodziny podkreślają, że towarzyszenie w odchodzeniu bliskiej osoby pozwala oswoić się ze śmiercią. Ale nie oznacza to, że później jest łatwiej. Każdy z nas ma silny instynkt dostosowywania się do niecodziennych sytuacji. Zmarły doktor Marek Edelman wiele opowiadał o miłości rodzącej się w gettcie. To było uczucie, które pozwalało czuć się potrzebnym, może nawet bardziej bezpiecznym. W codziennym życiu jest podobnie. Dzięki dziwnym niekiedy działaniom znajdujemy w sobie siły, aby trwać, aby znaleźć wyjście z trudnej sytuacji. Ale jest cienka granica między tym, co pomaga nam przetrwać, a tym, co zaczyna nas niszczyć.

Czy w sytuacjach ekstremalnych warto prosić kogoś o pomoc?

M.K.: Tu nie znajdę dobrej odpowiedzi, bo każda sytuacja jest inna, każdy z nas jest inny. Pomocą może być serdeczna rozmowa, zrobienie zakupów, zaproszenie na wspólny wyjazd. Niezależnie od tego, co rozumiemy jako pomoc, możemy jej nie otrzymać. Ciężko chora pacjentka, którą się opiekuję, niedawno powiedziała mi: „Tak bardzo bym chciała porozmawiać o mojej sytuacji, o lęku, o przyszłości. Ale gdy taką rozmowę zaczynam z moimi dziećmi, mówią jedno – mamo, ani słowa o chorobie”. Człowiek w sytuacji trudnej nie chce usłyszeć: „jakoś to będzie, dasz radę”. To puste słowa. Gdy skarży się na nieznośny ból, ktoś odpowiada: „oj, mnie też stale coś boli”. Takie odpowiedzi świadczą o tym, że rozmówca nie chce poznać naszego kłopotu.

Wtedy spadają z ludzi maski...

M.K.: W sytuacji trudnej zawsze wychodzi prawda o naszym życiu, relacjach z ludźmi, związkach. Gdy spotyka nas jakieś nieszczęście, oczekujemy, że wszyscy będą empatyczni, dobrzy, usłużni, uczciwi, a najlepiej, gdyby odgadywali nasze potrzeby. Zapominamy o zawodach, jakie sprawiali nam nasi bliscy wcześniej, zanim spotkało nas nieszczęście. Tylko nie zawsze zwracaliśmy na to uwagę albo udawaliśmy, że wszystko jest w porządku, bo tak było wygodniej.

Jak sobie wtedy poradzić?

M.K.: Nikt nie przeżyje za nas trudnych chwil, ale potrzebujemy innych ludzi. Często jednak mówimy: „nie, dziękuję za pomoc”, bo nie wierzymy, że ją otrzymamy. Warto też pamiętać, że jeżeli nawet szczerze powiemy, jakiego wsparcia oczekujemy, nie zawsze je dostaniemy. Przyczyny mogą być różne: ktoś nie może, nie potrafi, boi się albo nie ma ochoty poświęcać się dla nas. I nie jest ważne, że kiedyś dla tych osób byliśmy pomocni. Bywa i tak, że nie prosimy o pomoc, bo boimy się ocen innych ludzi. Kobieta ukrywa, że zostawił ją mąż, bo nie chce usłyszeć, że jest winna, że nie dość o to małżeństwo dbała... W swojej praktyce spotykam się z sytuacjami, kiedy „życzliwi” nie tylko ferują wyroki na nasz temat, ale też próbują przejąć kontrolę nad naszym życiem. Nie myślą o potrzebach osoby nieszczęśliwej, ale o własnych: „Pomagam temu biedakowi, jestem dobra. Codziennie przynoszę mu zupę - poświęcam się".

Jak zatem powinniśmy zachowywać się wobec osób w skrajnych sytuacjach?

M.K.: Nie jest dobrym wyjściem udawanie, że nic się nie stało lub unikanie osoby chorej, porzuconej, bez pracy czy pogrążonej w rozpaczy po stracie męża czy dziecka. Uważam, że powinniśmy np. zatelefonować i przynajmniej powiedzieć, że współczujemy. Jednak ostrzegałabym przed pochopnym deklarowaniem pomocy. Jeżeli mówimy: „zawsze możesz na mnie liczyć, jestem do twojej dyspozycji”, to róbmy to odpowiedzialnie. Może się bowiem zdarzyć, że trafi do nas jakaś prośba. Jeżeli nie masz w sobie dość siły, by pomóc, lub nie jesteś na to naprawdę gotowa, nie rzucaj słów na wiatr. Jeśli wiesz, że nie masz możliwości załatwić komuś pracy, nie obiecuj, że porozmawiasz z szefem. Nie buduj złudnych nadziei. Jeśli czujesz, że nie dasz rady zająć się przez kilka godzin chorym człowiekiem, by jego opiekun złapał oddech, nie proponuj swoich usług.

Ale jak można odmówić pomocy komuś w ciężkiej sytuacji?

M.K.: To trudne, ale nie ganię takich osób. Odmawiają, bo zwykle pragną chronić samych siebie, ale tak jest uczciwiej. Ich propozycja może bowiem zostać potraktowana bardzo poważnie, jak ostatnia deska ratunku. A więc jeżeli nie stać nas na każdą formę pomocy, jasno powiedzmy, co możemy zrobić. Ot, choćby: „W piątek jadę po zakupy, chętnie przywiozę ci wodę, soki. Czego jeszcze potrzebujesz?”. To jest konkret, który człowiekowi na zakręcie pozwala na nowo budować świat i zdrowe relacje z otoczeniem. Pozwala wierzyć, że przy całym nieszczęściu nie jest sam, że ktoś o nim myśli i naprawdę chce pomóc.

* Mariola KosowiczOd wielu lat specjalizuje się w leczeniu depresji oraz terapii par. Pracuje z pacjentami i ich rodzinami w Zakładzie Rehabilitacji w warszawskim Centrum Onkologii (Instytut Marii Skłodowskiej-Curie). Jest terapeutką i trenerką Racjonalnej Terapii Zachowań – uczy, jak radzić sobie z poważnymi problemami osobistymi i rodzinnymi.

miesięcznik "Zdrowie"