Świat jest moją rodziną, a ludzie, którym pomagam - moimi dziećmi. Historia Darii Mejnartowicz
- Pani Aniu, proszę spojrzeć! O 7:40 rano dodałam post na Facebooku z informacją, że dziewczynka z Madagaskaru potrzebuje pomocy finansowej, by móc się uczyć. Szukałam tylko jednej osoby, jest 8:30, a już zgłosiły się trzy - w tak entuzjastyczny sposób wita mnie Daria Mejnartowicz. Kobieta, która robi wszystko, co w jej mocy, by wspomóc przedstawicielki płci żeńskiej (ale nie tylko) na całym świecie.
Spis treści
- Być bezpieczną i przynależeć
- Żeby mieli lepiej niż inni
- 15971
- Jak przebiję szklany sufit, nie wezmę ze sobą drabiny
- Pomaganie – jasna strona dominacji
- "Świat jest twoją rodziną, a projekty to twoje dzieci"
Tą dziewczynką, dla której szukała wsparcia przez swój profil w mediach społecznościowych jest 9-letnia Claudia. Wraz z 4-letnią siostrą Sarah (ta dziewczynka już wcześniej otrzymała wsparcie) została ona sądownie odebrana ojcu, gwałcącemu obie córki. Ich mama najczęściej była w pracy – zarabiała na utrzymanie rodziny jako prostytutka wśród robotników z Chin.
Dzisiaj siostry znajdują się pod opieką ośrodka Akany Avoko Faravohitra i dzięki dwóm znalezionym przez panię Darię sponsorkom zaczęły już naukę w szkole. Bycie uczennicą na Madagaskarze to przywilej, który kosztuje 70 dolarów rocznie, a wielu na to nie stać.
- Czasem spotykam się z twierdzeniami, że po co pomagać komuś na drugim końcu świata, skoro i w Polsce są potrzebujące dzieci. Oczywiście! I tym dzieciom pomagam, współorganizuję co roku akcję Wymarzony Prezent, to taka Szlachetna Paczka, tylko na mniejszą skalę i z dłuższą tradycją. Dla mnie pomaganie nie ma granic na konkretnym kontynencie, nie ma rasy, poglądów czy religii. Jak można odmówić pomocy człowiekowi w potrzebie tylko dlatego, że pochodzi z innego kraju albo modli się do innego boga?
Rak piersi jest sprawą bardzo w Liberii zaniedbaną. "To problem białych kobiet" - mówią Liberyjki, dla których codziennymi problemami jest AIDS, malaria, a nowotwory stoją gdzieś daleko w tyle... Nawet przygotowywane przez Darię Mejnartowicz ulotki zyskały nową odsłonę i kobiety na ilustracjach przemalowano z białych na czarne, by Liberyjki mogły się z nimi bardziej utożsamiać.
- Liberyjskie kobiety są przekonane, że rak piersi dotyka jedynie "białych" kobiet, więc jest powszechnie ignorowany. Panuje niska świadomość problemu. Wynikiem tego jest fakt, że dotknięte chorobą kobiety zgłaszają się do lekarza w zaawansowanym stadium raka. Wtedy już nic nie można zrobić oprócz amputacji piersi. Zwykle po kilku tygodniach po zabiegu pacjentka umiera - pisze inicjatorka zbiórki.
Potrzebne są: modele i fantomy piersi, projektor, laptop (używany), 40'' TV, sprzęt sportowy, ulotki, banery, roll up, pomoce do nauki auto masażu piersi po mastektomii, pomoce rehabilitacyjne do przychodni, różowe wstążki, notesy, długopisy, waga, pomoce sportowe, itd. Wszystkie środki ze zbiórki zostaną przekazane właśnie na te cele.
Być bezpieczną i przynależeć
Na początku nie było zresztą pomocy ani polskim, ani zagranicznym dzieciom, a zwierzakom. Wszystko zaczęło się od bezdomnych psów, które mała Daria zbierała z okolicy i potajemnie dokarmiała, poiła, a czasem – gdy mamy lub cioci nie było w domu – kąpała i ogrzewała w swoim mieszkaniu.
- W hierarchii potrzeb Maslowa, tuż za potrzebami fizjologicznymi, znajdują się potrzeby bezpieczeństwa i przynależności. Tych dwóch ostatnich jako dziecko nie miałam zapewnionych w domu, a opieka nad zwierzętami mi to rekompensowała. W końcu psy kochają bezwarunkowo.
Daria – córka lekarki i studenta prawa - szybko musiała nauczyć się samodzielności. Tata założył nową rodzinę, gdy miała 3-4 lata, a mama często zmieniała miejsce zamieszkania, partnerów, lubiła alkohol. Pojawiła się przemoc psychiczna i fizyczna, zostawianie dziecka na kilka dni samego w domu.
Choć, jak zaznacza Daria Mejnartowicz, nie wszystkie chwile przeżyte z mamą były złe - zdarzały się dobre dni, przejawy troski, prezenty - to jednak nie była codzienność. Gdy sąsiedzi powoli zaczynali zwracać uwagę na to, co dzieje się za ścianą, gdy nauczycielki zaczynały pytać o sytuację w domu, mama Darii decydowała o przeniesieniu jej do innej szkoły, gdzie można zacząć od nowa i gdzie nie ciągnie się za nią zła opinia.
- Samą podstawówkę zmieniałam 4 razy – gdy już udało mi się nawiązać więź z kolegami koleżankami z klasy, musiałam się z nimi żegnać i na nowo próbować odnaleźć w innej szkole. Miałam szczęście, że w całej tej trudnej sytuacji zawsze znaleźli się wokół mnie pomocni ludzie – mówi Daria Mejnartowicz.
Tacy jak trener siatkówki, który pomógł 15-letniej dziewczynie otrzymać miejsce w internacie, gdy mama wyrzuciła ją z domu po jednej z awantur. Pomagała też babcia Cecylia, która przez długi czas mieszkała z Darią, jej dwiema siostrami i mamą, pomagając w sprzątaniu, gotowaniu, ale przede wszystkim – dając dziewczynkom ciepłe uczucia. Babcia strasznie się denerwowała tym, co dzieje się u jej wnuczek i córki, chorowała na serce i na serce zmarła.
Ciocia Janina, zwana Bubcią, laborantka z Wyszkowa, przyjęła Darię pod swój dach kilka razy, gdy ta miała 6, 10 i 13 lat. Zdarzało się, że w pięć osób – z siostrami i babcią – mieszkały w 30-metrowej kawalerce ciotki.
Swoje mieszkanie, a właściwie pokój do nauki udostępniała też Darii jej nauczycielka. Wiedziała, że ta wzorowa uczennica (nauka była sposobem na udowodnienie sobie własnej wartości) nie ma warunków, by spokojnie odrabiać lekcje, podarowała jej więc klucz, z którego mogła zawsze korzystać. I Daria tak właśnie robiła, co nie raz zaowocowało wspólnymi rozmowami.
Żeby mieli lepiej niż inni
Daria Mejnartowicz jest absolwentką rehabilitacji i studiów MBA, ukończyła też studia podyplomowe z seksuologii, magisterskie z zarządzania i marketingu. Zdobyła również tytuł doktora – obroniła się w 2000 roku u prof. Zbigniewa Lwa-Starowicza, akurat w tym czasie, gdy jej narzeczony postanowił odejść z jej przyjaciółką. Napisała pracę poświęconą zagadnieniu, które i 20 lat później nadal nie jest często poruszane – seksualności osób z zespołem Downa.
Z dziećmi z niepełnosprawnościami fizycznymi i psychicznymi Mejnartowicz pracowała przez wiele lat na pływalni przy ul. Inflanckiej w Warszawie. Była zastępcą kierownika Ośrodka, ale po pracy prowadziła własne zajęcia z dziećmi z upośledzeniem. W ramach programów Ośrodka organizowała im m.in. półkolonie letnie i zimowe. Chciała jednak, by choć przez ten krótki czas dzieci na co dzień mające w życiu trudniej czuły się świetnie, a inne – nawet im zazdrościły. Szukała sponsorów i organizacji państwowych, by zorganizować im coś więcej niż przewidywał program zajęć, np.: wycieczki do kina, jazdę konną, nurkowanie, narty wodne, koncerty orkiestry reprezentacyjnej policji i pokazy psów tych służb.
Pracy z dziećmi towarzyszyła praca nad sobą – nad pozbyciem się napadów paniki, lęków, nad wypracowaniem poczucia własnej wartości i uwierzenie w siebie. Zaczęła uczęszczać na psychoterapię indywidualną i grupową, brać udział w warsztatach rozwoju osobistego – wszystko trwało ponad 7 lat, ale udało się pokonać największe problemy.
- Czuję, że jeszcze wiele mam do zrobienia, ale ta 7-letnia orka wiele mi dała. Nie zawsze tworzę idealne relacje, ale cieszę się, że moje serce reaguje, nie zakopałam wrażliwości, potrafię płakać, być bezbronna, przyznać się do błędu, ale i zawalczyć o swoje. Jak wtedy, gdy musiałam zmierzyć się najpierw z niesprawiedliwym zwolnieniem, później z mobbingiem i dyskryminacją w miejscu pracy. I wygrałam, także w sądzie – wyznaje Daria Mejnartowicz.
15971
Powoli zaczęło się układać. Daria poznała Paula – przyszłego narzeczonego. Kupili ziemię na wymarzony dom z ogrodem, już "zapisani byli w urzędzie". Paul często powtarzał jej: "I love you exactly as you are" - kocham cię taką, jaka jesteś, przecież nie musisz nic w sobie zmieniać.
Gdy do ślubu zostało tylko 6 tygodni, spakowali się na romantyczny weekend do Białowieży. Nie dojechali – pijany kierowca spowodował czołowe zderzenie, które przeżyła tylko Daria.
- Paul żył dokładnie 15971 dni, a ja urodziłam się 15 września 1971 roku – 15971. To nie przypadek. Po wypadku przepłakałam 2 lata, zaczęłam zadawać sobie pytania: "Dlaczego ja?". Przecież tyle nad sobą pracowałam, byłam już zupełnie innym człowiekiem niż dawniej. Tylko że to "Dlaczego ja?" jest pytaniem ofiary – przeszłam od niego do pytania: "Po co mi się to przydarzyło?" Czemu ma to służyć? Ma być sygnałem do skoczenia z mostu czy raczej pobudki? Kosztowało mnie to znowu mnóstwo wysiłku, sama bym tego nie udźwignęła.
Daria Mejnartowicz chciała, by dobro, które otrzymała od osób poznanych w dorosłym życiu, a także wcześniej – w dzieciństwie i okresie dorastania - poszło dalej w świat. Zaczęła od swojego podwórka. Przygotowywania paczek świątecznych dla potrzebujących dzieci, sprzątnięcia mieszkania znajomemu z depresją, zbudowania budy dla psa 82-letniego znajomego księdza.
Jak przebiję szklany sufit, nie wezmę ze sobą drabiny
Jej wysiłki zostały dostrzeżone przez Agnieszkę Bilińską i Darię Gołębiowską-Tataj, które otworzyły w Polsce oddział Vital Voices Global Partnerhship - organizacji międzynarodowej, założonej w 2006 roku przez Hillary Clinton i Madeleine Albright. To prestiżowa inicjatywa, w której Daria Mejnartowicz uczestniczyła w 2010 roku.
Założycielki polskiego oddziału organizacji nominowały ją także do udziału w światowej odsłonie programu Fortune/US State Department Global Women’s Mentoring Partnership, i tym razem także została doceniona. Wraz z 24 przedstawicielkami krajów rozwijających się (Polska też została do nich zaliczona) – liderkami biznesu, kobietami o zdolnościach przywódczych, Darię Mejnartowicz zaproszono w 2012 roku do Waszyngtonu. Potem w 2014-2015 roku wzięła udział w kolejnym programie mentoringowym Vital Voices LEAD Fellowship, organizowanym przy współpracy z UK AID.
W USA poznała ważne osobistości, spotkała się z Hillary Clinton, Barbarą Mikulski, Barbarą Boxer i innymi. Podczas uroczystej kolacji każda z kobiet była wyczytywana z imienia i nazwiska, a reszta – inne wyróżnione działaczki i ponad 200 obecnych na gali Amerykanek - biła jej brawo.
Daria Mejnartowicz w trakcie pobytu w Stanach miała spotkania ze swoimi mentorkami (Vital Voices Global Partnership to program mentoringowy, w którym bardziej doświadczone w biznesie kobiety z krajów rozwiniętych wspierają te z państw rozwijających się). W tym czasie pracowała już jako menadżerka w prywatnej klinice, w związku z czym spotykała się z prezeskami, menadżerkami wyższego szczebla największych firm na świecie. Te powtarzały: "Gdyby nie pomoc innych ludzi, nie doszłabym tu, gdzie jestem. Dlatego gdy jednej z kobiet uda się przebić biznesowy szklany sufit, po prostu nie może zabrać za sobą drabiny, bo to uniemożliwiłoby pokonanie tego sufitu innym przedstawicielkom jej płci".
Po powrocie do Polski Mejnartowicz stwierdziła, że…w biznesie raczej nie zależy jej na najwyższych stanowiskach i prestiżu. Nie zaczęła zarabiać więcej, nie zmieniła pracy, za to nawiązała współpracę z wyróżnionymi działaczkami poznanymi podczas światowego spotkania Vital Voices:
- Zawsze chciałam pomagać dzieciom i kobietom, byłam wyczulona na wiadomości spływające np. z Afryki o sytuacji w Etiopii czy Somalii. Nie wiedziałam za to, jak pomagać. Po uczestnictwie w programie Vital Voices nareszcie uzyskałam odpowiedź na pytanie, które zadawałam sobie już po śmierci Paula: "Po co to wszystko?". Po to, by pomagać innym. Dzięki programowi mogłam rozwijać się zawodowo, być strategiem, zarabiać duże pieniądze, ale wybrałam coś zupełnie innego – wykorzystałam zawarte tam kontakty, by działać wśród ludzi, na miejscu. Tym miejscem okazał się dosłownie cały świat.
Po wyjeździe do USA Daria Mejnartowicz poleciała w 2012 roku do Birmy i pracowała wolontaryjnie jako rehabilitantka w ubogiej klinice Golden Girls Clinic. Na lot wydała 5500 zł – wszystko opłaciła z własnej kieszeni. Do dzisiaj podróżuje wtedy, gdy uda jej się uzyskać urlop w pracy. Stara się, by były to 2-3 wyjazdy w roku.
Po Birmie przyszła kolej na Nigerię, choć wielu ostrzegało: "tam może być niebezpiecznie", "uważaj na porwania". Rzeczywiście, w trakcie pobytu Darii Mejnartowicz dwóch Chińczyków zostało porwanych dla okupu, ona mierzyła się z trudnymi warunkami w Diocesan Akwudo Hospital, prywatnym szpitalu misyjnym.
Często pracowała przy latarce, bo w budynku nie było prądu. Pacjenci leżeli na łóżkach bez pościeli, leki były wydawane na sztuki w foliowych woreczkach – jedyną informacją, która się na nich znajdowała była ta o częstotliwości ich przyjmowania. Pacjentów dziwiło, gdy ich rehabilitantka, zamiast przepisać tabletki, w których moc tak bardzo wierzyli, zalecała ćwiczenia. Świadomość dotycząca zdrowia, dbania o siebie była bardzo niska.
Po pobycie w Nigerii był ten dla niepełnosprawnych tybetańskich uchodźców w ośrodku założonym przez XIV Dalajlamę, potem przyszła kolej na Gwatemalę i wykłady dla młodzieży, później na liście znalazła się Kenia i wyposażenie szkół w sprzęt sportowy, zbudowanie 15 boisk do gry w siatkówkę, Tanzania, Jordania, Filipiny. Do Liberii, podczas panowania wirusa Ebola w 2014 roku, Daria Mejnartowicz wysłała bezdotykowe termometry, które były w tamtym czasie towarem na wagę złota. W 2013 roku miała okazję uścisnąć rękę XIV Dalajlamie oraz birmańskiej liderce Aung San Suu Kyi.
Na Madagaskarze działaczka wspiera rodzinny dom dziecka, w Nepalu – odbudowała wraz z Agnieszką Dydycz szkołę dla 203 dzieci i zawiozła 600 kg pomocy szkolnych, a w Ghanie co roku organizuje zawody sportowe dla 200 dziewczynek. W Indiach z kolei brała udział w zajęciach mentoringowych dla dziewcząt, a do obozów dla uchodźców na syryjsko-libańskiej granicy dostarczyła pomoce edukacyjne, sportowe, medyczne i ortezę kończyny dla niepełnosprawnej przyjaciółki.
- Podczas tych wyjazdów staram się kłaść duży nacisk na sport. Zawsze był dla mnie ważny i uważam, że może wiele dać dziewczynkom i kobietom. Wybudowaliśmy boiska dla kobiet w slumsach Nairobi – mają swoje rozgrywki, a faceci im kibicują. Tak samo podczas zawodów w Ghanie – całe miasteczko kibicuje dziewczynom – mówi Daria Mejnartowicz.
27 listopada 2019 roku, w ramach drugiej przerwy urlopowej, poleciała do Liberii, by edukować kobiety w zakresie profilaktyki raka piersi i uczyć m.in. samobadania piersi. To pierwszy taki program w tym kraju.
Pomaganie – jasna strona dominacji
Pomaganie powinno być zbilansowane – nie można tylko pomagać, trzeba też pozwolić dać coś sobie. Dlaczego? Często tego, który pomaga widzi się wyżej w hierarchii, uważa za ważniejszego.
- Cały czas uczę się pomagać, a to oznacza też umiejętność przyjęcia pomocy. Podczas jednego z wyjazdów, jako że zostały mi jeszcze dodatkowe środki, zapytałam dziewczynki, czego jeszcze by potrzebowały, ale tak dla siebie. Poprosiły… o 15 kg mydlin, by miały czym prać. Później o mop z wiadrem, i ściągaczki do wody, by nie musiały jej wybierać rękoma, a potem jeszcze o przyrządy, które ułatwiłyby im ściąganie pajęczyn ze ścian. Dopiero na końcu poprosiły o chleb tostowy i czekoladę, a właściwie wyrób czekoladopodobny…
Pewnego dnia zapytały, czy mogą mi coś wyprać. Od razu chciałam zaprzeczyć, bo czułabym się niezręcznie, ale po chwili się zorientowałam i stwierdziłam: "Pewnie, bardzo mi pomożecie". Dzięki nim miałam czyste ubrania, a one przestały czuć, że "są mi coś winne".
Dlatego często zachęcam np. dziewczynki, którym zasponsorowano naukę, by napisały kilka słów podziękowania – żeby był ten wysiłek, zwrot energii. One zresztą bardzo chętnie to robią. Kobiety haftują serwetki, wyszywają torby dla osób, które im pomogły. Dzięki temu pomaganie to już nie jasna strona dominacji, a bardziej wyrównana relacja.
"Świat jest twoją rodziną, a projekty to twoje dzieci"
Jakie są plany Darii Mejnartowicz na przyszłość? Może własna fundacja, która umożliwiłaby pomoc innym na cały etat? Choć z drugiej strony łatwiej pomagać, gdy ma się pewność zatrudnienia, a lęk o przyszłość materialną, o to, by mieć za co opłacić rachunki, kupić ubrania, jedzenie, zawsze Darii towarzyszył. Może praca w UNICEF-ie lub innej organizacji i możliwość robienie tego, co się kocha najbardziej cały czas, już bez obawy o zaplecze finansowe? Na pewno nie zmieni się to, że będzie pomagać ludziom.
- Jedna z moich afrykańskich mentorek w programie Vital Voices stwierdziła, że świat jest moją rodziną, a osoby, które wspieram – moimi dziećmi. Zgadzam się z nią – choć nie mam własnych dzieci i czasem boję się o samotną starość, mam siostry i braci na całym świecie, którzy zapraszają: "Przyjedź do Afryki na emeryturę. My jesteśmy twoją rodziną".