"Ale jak to? Nie chcesz mieć dzieci?!" - rozmowa z Edytą Brodą
Edyta Broda jest autorką wydanej niedawno książki "Szczerze o życiu bez dzieci", prowadzi również blog bezdzietnik.pl. Pisze o życiu bez dzieci, o osobach, które ich mieć nie chcą. Okazuje się, że temat - choć często pomijany milczeniem - jest ważny i potrzebny. Dlaczego? Tego dowiecie się z naszej rozmowy!
- Czy Polka albo Polak może nie chce mieć dzieci lub po prostu ich nie lubić i głośno o tym mówić?
Edyta Broda: Oczywiście, możemy nie chcieć mieć dzieci, nie ma w tej kwestii presji instytucjonalnej, nikt nie może nam niczego nakazać. Mamy jednak do czynienia z presją obyczajową. Mnóstwo osób przyznaje sobie prawo komentowania wybór bezdzietności.
Znajomi, bliscy chcą nas w tej kwestii pouczać. Ba, nawet jeśli jesteś już rodzicem, to też słyszysz pytania o to, ile masz dzieci, później dowiadujesz się, ile tak naprawdę powinieneś – a szczególnie powinnaś – ich mieć, jakiej powinny być płci.
Nasze społeczeństwo, przynajmniej w jakiejś części, nie chce słuchać o bezdzietności. Nie raz słyszałam: "Ale po co mówisz o tym, że nie chcesz mieć dzieci? Po co o tym piszesz? Kogo to interesuje?".
Okazuje się jednak, że mnóstwo osób jest zainteresowanych tematem. Warto o tym rozmawiać, co mogę stwierdzić po reakcjach czytelników na moją książkę czy wypowiedziach osób, które komentują moje wpisy na blogu, również poświęconym bezdzietności. Jest ich dużo i często są pełne zaangażowania.
- W książce zaznacza Pani, że nie lubi określenia "bezdzietna", "bezdzietny", bo jest pejoratywne i sugeruje, że danej osobie czegoś brak. W angielskim mamy za to określenie "child-free", czyli wolność i pełnię możliwości bez dzieci. Uważa Pani, że w tym przypadku sprawdza się powiedzenie, że język kształtuje rzeczywistość?
Tak. Wydaje się, że bezdzietność to rzec wstydliwa, bo "bez" oznacza przecież brak – ktoś powinien coś mieć, ale nie ma. Najlepiej więc, by tę bezdzietność zakamuflował, i wiele osób tak robi, choćby przez to, że nie chce mówić o tym, dlaczego nie ma dzieci.
Sama musiałam pokonać ten nieuświadomiony wstyd, przyjrzeć się słowom: "bezdzietność", "bezdzietna". 1 sierpnia każdego roku obchodzony jest Międzynarodowy Dzień bez Dzieci. Z tej okazji na moim blogu szukaliśmy najlepszych – mniej piętnujących – synonimów "bezdzietności". Padały różne propozycje, np. "niedzietność" czy moje ulubione "nierozmnóżki".
Przeprowadziłam też kiedyś analizę artykułów naukowych pisanych w latach 90. i na początku XXI wieku, poruszających problem bezdzietności. Teoretycznie powinny być one neutralne, ale nawet w nich zdarzały się takie sformułowania jak "epidemia bezdzietności" czy ”plaga bezdzietności".
W języku angielskim jest podobnie jak w polskim – "childless" znaczy "bezdzietny", ale Anglicy mają też słowo "child-free", które ma nieco inny odcień znaczeniowy i określa osobę wolną od dzieci. Nie taką, której czegoś brak.
- Czy to właśnie ta wolność kształtowania swojego życia bez konieczności planowania wszystkiego pod kątem dzieci jest najważniejszym powodem, dla którego nigdy nie chciała ich Pani mieć?
Najważniejszym powodem, dla którego nie chcę mieć dzieci jest ten, że… nie chcę ich mieć. Po prostu nie czuję takiej potrzeby. Kiedy myślałam o swojej przyszłości, nie widziałam w niej dziecka.
Gdybym chciała je mieć, nic by mi w tym nie przeszkodziło (no, może poza bezpłodnością). Ani marzenia o karierze, ani strach przed obowiązkami. Niechęć do posiadania potomstwa nie wynika w moim przypadku z jakichkolwiek powodów zewnętrznych.
- Znam kilka kobiet, które wyrosły w przekonaniu, że chcą być matkami, a gdy już nimi zostały - stwierdziły, ku swojemu przerażeniu, że tak naprawdę za swoją wolę przyjęły to, czego wymaga od nich społeczeństwo. Obraz macierzyństwa kreowany przez Kościół katolicki, media, literaturę, sztukę, a także przez inne mamy w mediach społecznościowych okazał się boleśnie inny niż rzeczywistość. Dlaczego na kobiety nakłada się tak ogromną presję, żeby były matkami i przedstawia im się wyłącznie lukrowaną wersję macierzyństwa?
Myślę, że to wynika z przeszłości. Kobieta dopiero niedawno przestała być postrzegana wyłącznie przez pryzmat roli biologicznej. Dawniej nie było antykoncepcji, więc kobiety rodziły dzieci. Kiedy jednak zyskały dostęp do antykoncepcji, starały się ograniczać liczbę potomstwa.
W początkach epoki przemysłowej doszły jeszcze wymogi społeczne. Kobiety zostały wypchnięte z kształtującego się rynku pracy, zamknięte w domu, bo uznano, że tak będzie dla społeczeństwa lepiej: mężczyzna pracuje, kobieta opiekuje się dziećmi. Okazało się jednak, że dla kobiet to wcale nie jest dobry układ.
Dzisiaj, kiedy kobiety wybiły się na niepodległość, a antykoncepcja jest dostępna, ta presja społeczna cały czas jest. W konserwatywnej wizji świata – z którą wiele osób nie chce się pożegnać - ciężko sobie wyobrazić kobiety, które same decydują o swojej płodności. O tym, ile będą miały dzieci, kiedy i czy w ogóle będą je miały...
- Jeszcze do XIX wieku dziecko było traktowane w rodzinie jak mały dorosły - nikt się nad nim specjalnie nie rozczulał, nie brał pod uwagę jego emocji, uczuć, potrzeb. Dziś z kolei wydaje się, że jest zupełnie inaczej - promuje się model matki wiecznie przy dziecku czuwającej: powinna karmić je naturalnie, i to co najmniej 3 lata, rodzić najlepiej również naturalnie i bez znieczulenia, samodzielnie przygotowywać soczki i zupki. Dlaczego potrzeby dziecka zawsze stawiamy nad potrzebami matki?
Jak wspomniałam wcześniej, kiedyś wynikało to z kultury patriarchalnej, braku antykoncepcji, dzisiaj kobiety same mogą decydować o tym, czy chcą mieć dzieci. I choć społeczeństwo nie ogranicza ich tak jak dawniej, w domu zatrzymują się... same.
Z czego to wynika? Może stąd, że kiedyś rodziło się więcej dzieci, ale i ich umieralność była większa – jedno umarło, pozostało kilkoro innych. Dziś jest inaczej – mamy mniej dzieci, a przecież im bardziej ograniczone jest jakieś dobro, tym bardziej je cenimy.
Żyjemy w dzieciocentrycznej kulturze – najmłodsi to teraz małe VIP-y, których wychowanie angażuje mnóstwo środków finansowych, sił i emocji.
Kobiety płacą wysoki haracz za bycie matką – z jednej strony chcą, by dziecko miało jak najlepiej, a z drugiej same przecież mają swoje marzenia, cele, plany. Coraz więcej oczekują od świata, i muszą jakoś te oczekiwania pogodzić z macierzyństwem. To wyzwanie.
- Przed rozmową z Panią przejrzałam, jak wygląda przyrost naturalny na świecie. No i co się okazało? Polska jest na 169 miejscu wśród 193 krajów. Więcej dzieci mają - wydawałoby się, że bardziej wyzwoleni Francuzi, Holendrzy czy Szwedzi. W naszym kraju priorytetem jest 500+, mamy długie urlopy macierzyńskie, a jednak kobiety nie chcą rodzić (wielu) dzieci. Jak Pani myśli - z czego to wynika?
Z wychowania w innej kulturze, w której panuje inne wyobrażenie o tym, jak macierzyństwo powinno być realizowane. We Francji jest ono po prostu łatwiejsze – kobieta nie zostaje z nim sama, ma wsparcie partnera, państwa. Nie ma tak wyśrubowanych oczekiwań wobec matek jak u nas. Mniejszy jest ciężar odpowiedzialności macierzyńskiej, jaki spoczywa na kobietach.
Francuzki szybko kończą karmić piersią, mają krótkie urlopy macierzyńskie, po porodach oferuje im się ćwiczenia krocza, mięśni brzucha. Nikt nie oskarża ich o bycie złymi matkami. Jak pokazuje przykład Polski – motywacja finansowa do rodzenia dzieci raczej nie działa, kobiety chcą po prostu sprawnie godzić rozmaite aktywności.
- Część Pani książki stanowią rozmowy z osobami, które nie chcą mieć dzieci - różni je wykształcenie, sytuacja materialna, płeć, stan zdrowia, jedni sprawiali wrażenie bardziej pewnych siebie, inni - bardziej wrażliwych, dokładnie tak samo, jak w przypadku osób mających dzieci. Tymczasem stereotypowy obraz człowieka bez dzieci to albo skończony egoista, albo nieszczęśnik, któremu "się nie udało" ich doczekać. Czy ten stereotyp można zwalczyć i skąd się, Pani zdaniem, wziął?
Skoro matka jest troskliwa, to – na zasadzie odwrócenia wektorów – kobieta bezdzietna musi być jej przeciwieństwem. Skoro jestem bezdzietna, to na pewno mam w sobie jakąś pustkę, która domaga się wypełnienia. Taki jest stereotypowy odbiór bezdzietności. Myślę też, że swoje robią płaskie i niemądre przedstawienia ludzi bezdzietnych – w prasie i w internecie pokazuje się ich zwykle na plaży, pod palmą, nad kieliszkami wina…
Ich życie to w społecznym odbiorze wieczna impreza, brak odpowiedzialności. Do tego dochodzi coraz głośniejszy antynatalizm. Nie każdy bezdzietny z wyboru jest antynatalistą, ale to właśnie ich głos bywa donośny. Te wszystkie komentarze uderzające w dzieci i ich rodziców nie przysparzają bezdzietnym społecznej sympatii. Poza tym ludzie bezdzietni bywają zirytowani – presją, negatywnymi komentarzami, tym wiecznym ocenianiem ich postawy… I potrafią dać tej irytacji ostry wyraz.
Sama kiedyś na pytania "życzliwych" cioć i wujków odpowiadałam niezbyt elegancko, dzisiaj sądzę, że warto spokojnie podejście do tematu. Nie podkreślam na każdym kroku, jakie macierzyństwo jest beznadziejne, skoro sama go nie wybrałam, bo to idiotyczne. Nie chodzi o to, czyj wybór jest lepszy, a czyj gorszy.. Chodzi o prawa prokreacyjne. Każdy z nas może wybrać to, co dla niego najlepsze. I to jest piękne!
À propos wyboru – kiedy szukałam motywu na okładkę książki, miałam twardy orzech do zgryzienia. Nie chciałam, aby pojawił się na niej znak z przekreślonym wizerunkiem dziecka, bo nie mieć dzieci nie znaczy – być przeciwko nim. Z drugiej strony unikałam takich symboli jak np., lizak, mających oznaczać, że życie bez dziecka jest słodkie, łatwe i przyjemne. W końcu stanęło na neutralnej żółto-czarnej okładce.
- Dlaczego bezdzietnym się współczuje? Skąd przekonanie, że to życie człowieka z dziećmi jest pełniejsze, bardziej wartościowe, skoro to osoba bez dzieci, jako że nie ma obowiązków z nimi związanych, ma więcej czasu, żeby się realizować?
Myślę, że w kwestii dzieci każda ze stron czegoś „współczuje” drugiej. Bezdzietnym przecież "nikt na starość szklanki nie poda", a rodzice "nie mają czasu dla siebie". Moim zdaniem najważniejsza jest tu pewność wyboru i szanowanie go, nawet wówczas, gdy jakiś aspekt życia niewybranego wydaje nam się kuszący. Idealne wybory są tylko w idealnym świecie.
Znam rodziców, którzy spełniają się w rodzicielstwie – chętnie spędzają z dziećmi czas, razem czytając, gotując, bawiąc się itp. Oni zdecydowanie nie należą do tych, którzy "niosą swój krzyż" i mam nadzieję, że jest ich jak najwięcej. Tacy rodzice bezdzietnym nie współczują, bo sami są zadowoleni z tego, co mają. Problem z bezdzietnością mają osoby nie do końca pogodzone ze swoją rolą rodzica.
- "Ty niewdzięcznico, jak możesz nie dziękować za taki dar losu" - przeczytałam kiedyś na forum dla mam w wątku założonym przez kobietę, która zaszła w ciążę i była przerażona, bo nigdy tego nie chciała. W książce jedna z Pani rozmówczyń przywołuje sytuacje, w której dziadek dziecka puszczał dziecku w pociągu bajkę tak głośno, że osoby w tym samym przedziale nie słyszały filmu, który oglądały w słuchawkach. Po zwróceniu uwagi dziadek obruszył się i wyzwał współpasażerów od najgorszych. Dlaczego osoby mające pod opieką dziecko czują się nawet nie tyle uprzywilejowane wobec bezdzietnych, ale pozwalają sobie na zachowania wykraczające poza zasady savoir-vivre w przekonaniu, że mogą? No i często się okazuje, że rzeczywiście mogą…
Rzeczywiście istnieją rodzice roszczeniowi, którzy potrafią zagalopować się w żądaniu praw dla siebie, jednak słynne 500+ mnie nie boli – uważam, że państwo powinno mądrze pomagać rodzicom. Z drugiej strony, rodzice też powinni dostrzegać osoby bezdzietne i ich potrzeby. Tego wymagają reguły współżycia społecznego.
- Ostatnio w mediach społecznościowych pojawił się wpis mamy, która w hotelu otrzymała rachunek z dopiskiem "dopłata za bachora". Śledziłam komentarze w mediach społecznościowych na ten temat i większość była... pozytywna. Użytkownicy pisali, że marzą im się miejsca bez dzieci, gdzie mogą spokojnie odpocząć. Może więc coś się jednak zmienia i Polacy nie wielbią ślepo dzieci, tylko nadal nie mają odwagi przyznać się do tego w miejscach publicznych?
Moim zdaniem czasami wszyscy jesteśmy dziećmi zmęczeni, a rodzice nawet bardziej niż osoby bezdzietne! Kiedyś dzieci były w żłobku, przedszkolu, na organizowanych specjalnie dla nich wydarzeniach, ale świat filharmonii, teatru, restauracji należał do dorosłych. Obecnie dzieci znajdziemy w każdym z tych miejsc. I dobrze!
Pojawiła się jednak nowa potrzeba społeczna, która nie jest zaspokajana – potrzeba miejsc przyjaznych dorosłym. Dzieci powinny być w przestrzeni publicznej, ale potrzebujemy dorosłych enklaw. Dlatego nie dziwi mnie coraz większa popularność miejsc – hoteli, restauracji – które gwarantują odpoczynek tym, którzy szukają ciszy i spokoju.
W takich miejscach ludzie zachowują się zupełnie inaczej niż tam, gdzie są na przykład place zabaw. Nie podnoszą głosu, chodzą na paluszkach… Szanują ciszę, bo w dzisiejszym świecie cisza to luksus.
Edyta Broda - feministka, redaktorka, blogerka. Na co dzień pracuje w wydawnictwie prasowym, a od 2018 roku prowadzi blog Bezdzietnik.
Porady eksperta