Co wybrać rodzenie dzieci czy kariera?
Od paru lat obserwuję, jak moje koleżanki oscylują między pragnieniem urodzenia potomka a koniecznością utrzymania się na rynku pracy. Wbrew pozorom, problem nie jest nowy.
Co to się teraz wyrabia, no niech pani popatrzy: dzieci mają dzieci! – komentarz starszej pani, siedzącej z kumą na parkowej ławeczce, dotyczył najwyraźniej mnie. Odbywałam właśnie obowiązkowy spacer dla dobra mającego się narodzić synka. Fakt, że w bojówkach, sportowych sznurowanych butach i rozciągniętym swetrze nie wyglądałam może na osobę dorosłą, ale szkołę już dawno miałam ukończoną.
Trzeba się wyrodzić
Parę miesięcy później, kiedy rodziłam mojego syna, „obsługa naziemna” wydobyła ze mnie informację, że liczę sobie 26 wiosen, i – ku mojemu zdumieniu – zaliczyła mnie do kategorii „starych pierwiastek”. W tym określeniu wyczuwało się lekką przyganę, że rodzę tak późno. Na którejś z późniejszych wizyt kontrolnych mój ginekolog dobił mnie pytaniem, czy nie planuję drugiego dziecka. Kiedy wysunęłam zastrzeżenia, że dopiero wróciłam do pracy po urlopie wychowawczym, no i mieszkamy kątem u teściów, powiedział: – Nie ma co czekać, proszę pani, trzeba się wyrodzić przed trzydziestką! Po cichu przyznałam mu rację: ile można czekać z tym rozmnażaniem, mieszkania dochrapiemy się pewnie za ładnych parę lat! Jednak wiedziałam swoje – na razie jedno dziecko wystarczy. Takie były dylematy młodej matki kilkanaście lat temu. Dziś jest jeszcze gorzej: coraz więcej dzieci ma dzieci (co jest nadal źle widziane), a jednocześnie coraz więcej kobiet na myśl o macierzyństwie odpowiada: jeszcze nie teraz (co też się nie podoba ginekologom i demografom). Jest jak w popularnej piosence Jana Kaczmarka: „Czego się boisz, głupia? – Muszę najpierw skończyć studia”.
Kot zamiast dziecka?
Trudno się nie zgodzić z opinią starszych pań z parkowej ławki, że małolaty nie powinny rodzić dzieci. Najpierw trzeba oczywiście skończyć jakieś szkoły. Jednak wiele dziewczyn nie potrafi wyhamować swojego pędu do edukacji i samodoskonalenia. Idą na studia, odbywają staże, a kiedy już zdobędą dobrą pracę, nie chcą oddawać z takim trudem zdobytego pola i zamiast dziecka fundują sobie... studia podyplomowe oraz kota. Zaczynają myśleć o stabilizacji i macierzyństwie, dopiero kiedy są w życiu ustawione i mają poczucie ekonomicznego bezpieczeństwa. Ale wtedy są już dobrze po trzydziestce. Mój doktor powiedziałby, że to już nie są stare, ale wręcz sędziwe pierwiastki. Z jego punktu widzenia pierwsze dziecko najbezpieczniej mieć między 20. a 25. rokiem życia. Z punktu widzenia ambitnej młodej kobiety – to chwila najmniej dogodna, bo wtedy studiuje i zaczyna pracę zawodową. "Wyrodzenie się" przed trzydziestką to w jej sytuacji wizja czysto wirtualna.
Cóż zatem robić?
Zrezygnować z macierzyństwa? czy odpuścić sobie karierę zawodową i poświęcić się rodzinie? Wielu kobietom decyzja taka wydaje się nie do przyjęcia, ponieważ skazuje na zależność finansową od męża (pomińmy już fakt, że mało który mężczyzna jest w stanie sam utrzymać rodzinę z gromadką dzieci). A perspektywa starości bez wypracowanej emerytury też nie wygląda różowo. Większość zatem usiłuje zawrzeć jakiś kompromis z (nie od dzisiaj) „prorodzinną” polską rzeczywistością i miota się między pracą, zakupami, wywiadówkami a domem, dokonując cudów logistyki, organizując opiekunki, walcząc o utrzymanie się w pracy. To cud, że dzieci się w ogóle rodzą, ponieważ rodzą się wbrew logice i wbrew interesom swoich rodzicielek.
Każdy moment jest dobry
Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi do głowy, to podejrzenie, że kobiety nie kierują się logiką. A w każdym razie na pewno nie męską logiką, która nie dopuszcza współistnienia wykluczających się tez. Logika kobiet, które zdecydowały się zostać matkami, zakłada, że skoro nie ma dobrego momentu, by urodzić dziecko, to w takim razie każdy moment jest dobry. Gdyby kobiety czekały, aż powstanie więcej przedszkoli, aż pracodawcy zaczną sprzyjać kobietom w ciąży, aż mieszkania stanieją... to byśmy wymarli jak dinozaury.
miesięcznik "M jak mama"