Elżbieta choruje na raka endometrium. „Immunoterapia dała mi nadzieję na wyzdrowienie”
Elżbieta choruje na nowotwór trzonu macicy. Dwa lata po operacji usunięcia endometrium rak powrócił, a chemioterapia nie przynosiła spodziewanych efektów. W tej sytuacji ratunkiem okazała się immunoterapia, która w ostatnich latach zrewolucjonizowała onkologię.
Poradnik Zdrowie: Kiedy dowiedziała się pani o chorobie nowotworowej?
Elżbieta: Diagnozę usłyszałam w 2020 roku. Zaniepokoiły mnie obfite krwawienia, a właściwie krwotoki, bo wtedy byłam już kilka lat po menopauzie. Lekarz wykonał USG, które potwierdziło przerost błony śluzowej macicy. Dostałam skierowanie do szpitala na zabieg łyżeczkowania. Pobrany materiał został poddany badaniu na obecność komórek rakowych i niestety okazało się, że to rak trzonu macicy. Musiałam się poddać operacji.
Z wynikami wróciła pani do lekarza, który wykonywał łyżeczkowanie czy szukała pani potwierdzenia diagnozy u innych specjalistów?
Nie mogłam wrócić, bo to był okres pandemii koronawirusa. Szpital, w którym pracował ten lekarz, przekształcony został w covidowy. Ja musiałam sama znaleźć szpital, w którym będę operowana. Na szczęście mój wieloletni ginekolog podał mi namiary na bardzo dobrą specjalistkę w szpitalu onkologicznym.
Umówiłam się do niej na prywatną wizytę. Pani doktor potwierdziła diagnozę i konieczność operacji. Niestety w szpitalu gdzie pracowała, nie operowano w tamtym czasie. Miałam czekać na telefon z informacją o terminie możliwej operacji, ale nie wiadomo było kiedy to nastąpi.
Czekała pani na ten telefon?
A skąd. Przy raku nie można czekać w nieskończoność. Trzeba działać szybko, bo każdy dzień się liczy. W tej sytuacji do akcji wkroczyły moje dzieci i w krótkim czasie znalazły mi szpital, w którym byłam operowana. Co prawda oddalony od mojego miasta o 500 kilometrów, ale już na pierwszej wizycie wyznaczono mi termin, kiedy mam zgłosić się do szpitala.
Ile czasu minęło od momentu postawienia diagnozy do chwili kiedy trafiła pani na stół operacyjny?
Kilka miesięcy, ale sama opóźniałam operację. Musiałam najpierw zająć się ciężko chorym ojcem. Dopiero później mogłam pomyśleć o sobie. Tata odszedł we wrześniu, a operację miałam w listopadzie. Trafiłam do bardzo dobrego szpitala, który ma dobrą opinię, więc byłam w dobrych rękach. Po operacji zalecono mi radioterapię, ale ostatecznie do niej nie doszło.
Dlaczego? Przecież to standardowa procedura. Zazwyczaj pacjentki po usunięciu macicy są kierowane na radio i chemioterapię.
Tak, ale to był okres pandemii. Ochroniarz w szpitalu, do którego poszłam, nie chciał mnie wpuścić do lekarza. Chociaż miałam zasłonięte usta, pan domagał się maseczki, której nie miałam i ostatecznie mnie nie wpuścił. A w tamtym momencie nie było jeszcze obowiązku noszenia maseczek tylko zalecenie zasłaniania ust.
Po operacji byłam osłabiona i nie miałam siły walczyć z ochroniarzem. Musiałam odpuścić. Córka co prawda znalazła mi radioterapię blisko miejsca zamieszkania, ale szpital, w którym miała być robiona, dysponował starym sprzętem do naświetlań i zrezygnowałam z nich.
Co się działo dalej?
Po dwóch latach, czyli w 2022 roku nastąpiła wznowa choroby. Najpierw pojawiły się tak silne bóle w okolicy pośladków, że nie mogłam siedzieć. Później doszedł ból w pachwinie, który promieniował na całą nogę. Poszłam na rehabilitację i okazało się, że mam przykurcz mięśni.
Zabiegi częściowo usprawniły nogę, ale ból pozostał. Powiedziałam o tym lekarzowi pierwszego kontaktu, a ten skierował mnie na USG brzucha, które wykazało guza. I tak dostałam skierowanie na kolejną operację.
I znów musiała pani szukać szpitala, który ją wykona?
Z wynikiem USG pojechałam do lekarza, który operował mnie po raz pierwszy. Przez cały czas utrzymywałam z nim stały kontakt i dwa razy do roku jeździłam do niego na wizyty kontrolne. On również potwierdził guza i zalecił jego usunięcie.
Ale ostatecznie nie poddała się pani operacji?
Nie. Postanowiłam to skonsultować z innymi lekarzami. Jeden z profesorów, z którym konsultowałam mój przypadek, stwierdził po badaniu, że ten guz jest nieoperacyjny i konieczna jest chemioterapia, której początkowo byłam przeciwna. Ale dzięki temu, że dokładnie wytłumaczył, dlaczego powinnam przyjąć chemię, udało mu się mnie przekonać do tego leczenia. Ostatecznie trafiłam do pani docent, która prowadzi obecnie moje leczenie. Ona również stwierdziła, że mój nowotwór nie daje się do usunięcia i zaordynowała chemioterapię.
Zdecydowała się pani?
Tak, dzięki temu, że lekarze dokładnie wytłumaczyli, dlaczego w moim przypadku chemioterapia ma kluczowe znaczenie. Najpierw przyjęłam trzy dawki. Już po pierwszej odczułam poprawę. Mogłam wreszcie odstawić leki przeciwbólowe. Ten stan utrzymał się przy kolejnych dwóch sesjach, po których zrobiono mi tomografię komputerową. Wynik potwierdził skuteczność chemii.
Guz się zmniejszył i na tej podstawie docent zadecydowała o kontynuacji leczenia. Niestety po czwartej dawce chemii ból powrócił i znów musiałam sięgnąć po środki przeciwbólowe. Kolejne dawki znosiłam coraz gorzej, byłam coraz słabsza i czułam, że leczenie nie działa, a wręcz mi szkodzi.
No tak, chemia niszczy przecież nie tylko komórki nowotworowe, ale też zdrowe.
Niestety. Zresztą kolejna tomografia komputerowa, którą miałam po szóstej dawce chemii potwierdziła moje przypuszczenia. Okazało się, że mój stan się pogorszył, a leczenie nie przynosi dalszej poprawy. I wtedy prowadząca mnie pani docent zleciła mi badania, które miały dać odpowiedź, czy kwalifikuję się do immunoterapii.
Słyszała pani wcześniej o tej metodzie leczenia?
Tak, córka znalazła gdzieś informacje o tym, że to nowa, skuteczna metoda leczenia nowotworów. Ale zanim zdążyłam o tym powiedzieć lekarce, ona sama zaproponowała mi takie rozwiązanie.
Jakie były wyniki testów?
Potwierdziły, że rodzaj nowotworu, na który choruję, poddaje się immunoterapii. Bardzo się wtedy ucieszyłam, ale dość długo musiałam czekać na samo leczenie.
Dlaczego?
Okazało się, że nie wystarczy samo skierowanie od lekarza. Trzeba było jeszcze czekać na decyzję NFZ o refundacji terapii. Trwało to dwa miesiące i ten okres oczekiwania bardzo mi się dłużył.
Co działo się w tym czasie?
Właściwie nic. Nie byłam w żaden sposób leczona. Czekałam, jaka będzie odpowiedź Funduszu. Gdyby się okazało, że nie zakwalifikowano mnie do immunoterapii, wtedy musiałabym znów przyjmować chemię, ale inny rodzaj niż dotychczas.
I jaka była odpowiedź NFZ na wniosek w sprawie immunoterapii?
Na szczęście pozytywna. Byłam szczęśliwa, że się udało. Pierwszą dawkę przyjęłam parę tygodni temu. Teraz czekam na następną.
Na jak długo w pani przypadku zaordynowano immunoterapię? To czasami proces długofalowy, który może trwać miesiące, a nawet lata. Czy lekarka, która prowadzi Pani leczenie mówiła, ile czasu to potrwa?
Wszystko zależy od tego jak organizm reaguje na leczenie. Ja dostałam na razie skierowanie na cztery dawki. Są podawane co trzy tygodnie. Po nich znów czeka mnie tomografia komputerowa, która pokaże czy ta terapia przynosi poprawę mojego stanu zdrowia i czy konieczne jest dalsze leczenie. Pani docent, która mnie prowadzi, zapewniała mnie, że dotychczasowe efekty stosowania immunoterapii są rewelacyjne.
W jakiej formie przyjmuje się ten preparat?
Tak jak chemię, ale trwa to krócej, bo pojemność jest niewielka. Mniejsza niż zwykła kroplówka, a podanie trwa około pół godziny. Samo przygotowanie do podania immunoterapii trwa dłużej niż jej przyjęcie.
Jak się pani czuła po podaniu leku? Czy immunoterapia niesie za sobą skutki uboczne podobne do tych przy chemioterapii?
Po podaniu immunoterapii czułam się lepiej. Po chemii potrzebowałam około półtora tygodnia na to, żeby dojść do siebie. W tym czasie byłam bardzo osłabiona i potrzebowałam kogoś do opieki. Nawet pójście do toalety było wyzwaniem. Z domu nie wychodziłam wcale.
Przy immunoterapii jest zupełnie inaczej. Czuję się dobrze. Jestem w pełni samodzielna i nie wymagam pomocy. A jakieś dwa tygodnie przed podaniem pierwszej dawki czułam się bardzo źle. Nie miałam siły nigdzie wychodzić, a nawet w domu niewiele byłam w stanie zrobić. Byłam bardzo senna i większość czasu odpoczywałam.
Natomiast już po pierwszej dawce immunoterapii poczułam wyraźną różnicę. Nie tylko nie byłam osłabiona jak po chemii, ale poczułam się znacznie lepiej niż przed rozpoczęciem leczenia. Mogę funkcjonować samodzielnie, oczywiście na tyle, na ile pozwala mi na to choroba. Ale po immunoterapii czuję poprawę stanu zdrowia.
Jak choroba wpłynęła na pani życie?
Zawsze była osobą energiczną i pozytywnie nastawioną do życia. Staram się więc funkcjonować normalnie. Jestem cały czas aktywna zawodowo, ale to ze względu na formę mojej pracy. Nie pracuję na etacie i dlatego mogę dostosować wykonywanie obowiązków zawodowych do moich możliwości.
Moje narzędzia to laptop i telefon, dlatego kiedy trzeba, pracuję na leżąco. Ale na pewno choroba zmniejszyła moje tempo życia. Nie mam tyle siły co kiedyś i nie zawsze mogę spędzać czas, tak jak bym tego chciała.
Miejmy nadzieje, że to przejściowe i kiedy wróci pani do zdrowia, wszystko będzie jak dawniej. Proszę jeszcze powiedzieć czy chciałaby pani przekazać od siebie coś innym kobietom w podobnej sytuacji?
Elżbieta: Przede wszystkim nie wolno się załamywać. Moje dzieci kiedy usłyszały o diagnozie, bardzo to przeżyły. Córka płakała, syn też bardzo się martwił. Ja nie płakałam. Załamywanie rąk w takiej sytuacji nie przyniesie nic dobrego. Wręcz przeciwnie, negatywne emocje tylko osłabią organizm, który podczas choroby potrzebuje sił do walki. Ja nie rozpaczałam. Wiedziałam, że muszę wziąć się w garść i zrobić wszystko, żeby wyzdrowieć. I tak jest do dziś.