Druga ciąża i błyskawiczny poród - historia Małgosi
Dziesięć lat musiało minąć, żeby wspomnienia mojego pierwszego porodu zatarły się w pamięci. Wcześniej drętwiałam na samą myśl o tym, że mogłabym być jeszcze raz w ciąży i rodzić w takich warunkach i atmosferze. Gdybym wiedziała, jak będzie przebiegał mój drugi poród, nie zwlekałabym tak długo z decyzją o drugim dziecku – mówi z uśmiechem Małgosia.
Paniczny strach przed porodem był spowodowany nie tylko bólem, chociaż ten był rzeczywiście nie do zniesienia i trwał kilkanaście godzin. Przede wszystkim czułam się źle psychicznie, bo byłam sama, nie mając obok siebie żadnej przyjaznej albo chociaż odrobinę życzliwej osoby.
Pierwszy poród - samotny i traumatyczny
Gdy znalazłam się na sali porodowej i poprosiłam położną, by zadzwoniła po Darka, odpowiedziała opryskliwym tonem, że nie ma takiej możliwości, szpital to nie budka telefoniczna i absolutnie nie można łączyć się z numerami zewnętrznymi. Zostałam więc sama z liczną grupą studentów, którzy obserwowali mnie jak królika doświadczalnego. Na dodatek lekarz, który miał dyżur, był bardzo niemiły i opryskliwy, nie mówił mi nic o postępie akcji porodowej i o tym, co się dzieje. Można sobie tylko wyobrazić mój strach, kiedy zobaczyłam, jak po kilkunastu godzinach bez słowa wyjaśnienia naszykowano kleszcze. Na szczęście, Paulinka urodziła się cała i zdrowa, bez ingerencji medycznej, ale samotność i atmosfera podczas tego wydarzenia sprawiła, że długo nie mogłam go zapomnieć.
Starania o drugą ciążę
Jednak czas goił rany, malutka Paulinka stała się urodziwą dziesięciolatką, a we mnie ponownie obudziła się chęć mamusiowania i tęsknota za małym, cieplutkim bobaskiem. Postanowiłam sobie, że przed trzydziestką muszę jeszcze raz zostać mamą. Okazało się, że od postanowienia do poczęcia droga nie jest taka prosta. Mijały miesiące, magiczna druga kreska nie zjawiała się i kolejne testy ciążowe lądowały w koszu na śmieci. Nie pamiętam, ile ich zrobiłam, ale pamiętam nadzieję przy wypatrywaniu tego drugiego paska, który długo nie chciał się pojawić. Aż do pewnego kwietniowego popołudnia. Po powrocie z pracy razem z mężem pojechaliśmy do apteki, zrobiłam test i… oszaleliśmy z radości. Niestety, zbliżał się długi weekend majowy i nie mogliśmy iść do lekarza, który by nam tę radosną nowinę potwierdził. Niby to prawie 100 proc. pewności, ale zawsze przecież jest to „prawie”. Do momentu wizyty u lekarza postanowiliśmy nie mówić nikomu. Nasz plan legł jednak w gruzach, gdy kilka dni później znajomi na Mazurach usilnie próbowali mnie gościć mocniejszymi trunkami. Nie pomagały żadne argumenty, w końcu musiałam powiedzieć, że spodziewamy się maluszka. W ten sposób nasze jeszcze nienarodzone dziecko stało się „obiektem” niezliczonych toastów, które były wznoszone przez cały wieczór. Najbardziej cieszyła się nasza Paulina, bo oznaczało to dla niej koniec samotności. Od tej pory regularnie głaskała brzuszek i czytała Stasiowi bajeczki.
Doskonałe samopoczucie w drugiej ciąży
Ciążę znosiłam dobrze, do ósmego miesiąca chodziłam do pracy i czułam się doskonale. Końcówka była już nieco nerwowa, ponieważ zaczęło mi podskakiwać ciśnienie, trafiłam do szpitala na oddział patologii, gdzie po kilku dniach wszystko się unormowało. Od tej pory co dwa dni chodziłam do pobliskiego szpitala na kontrolne badanie KTG. I tutaj, niestety, spotykały mnie czasem niezbyt przyjemne niespodzianki. Pewnego razu po badaniu poinformowano mnie, że będę musiała zostać w szpitalu, ponieważ tętno dziecka jest prawie niewyczuwalne. Byłam okropnie wystraszona! Chwilę później badanie powtórzono i potem okazało się, że aparat, którym robiono mi badanie, był zepsuty. A przez cały ten czas kołatały mi się po głowie najczarniejsze myśli… W trakcie tych moich częstych wizyt przyzwyczaiłam się też do kolejek na badanie, jednak pewnego dnia myślałam, że wyjdę z siebie – czekałam w poczekalni na KTG aż osiem godzin! Można by pomyśleć, że mam etat w szpitalu… Poza tymi incydentami szpitalnymi wszystko układało się wspaniale. Od początku chcieliśmy poznać płeć dzidziusia, ponieważ bardzo marzyliśmy o braciszku dla Paulinki – fajnie mieć dwoje dzieci różnej płci. Kiedy po USG dowiedziałam się, że będzie chłopczyk, Darek przyjechał do mnie do pracy z bukietem kwiatów. Cały promieniał szczęściem!
Przygotowania do przyjścia na świat drugiego dziecka
Już w czwartym miesiącu ciąży dopadł mnie „syndrom wicia gniazda” i zaczęliśmy generalny remont mieszkania. Jestem osobą, która ani chwili w miejscu nie usiedzi, więc nawet gdy dokuczał upał, nie oszczędzałam się zanadto, zakasywałam rękawy i pomagałam jak mogłam. Tak bardzo chciałam, aby wszystko było dopięte na ostatni guzik, gdy powitamy Stasia na świecie. Po trwającym kilkanaście tygodni remoncie nie cieszyliśmy się zbyt długo odnowionym mieszkaniem. Na dwa miesiące przed porodem z kuchennych grzejników trysnęła pod olbrzymim ciśnieniem brudna, wrząca woda, która zalała nam prawie całe mieszkanie. Nasza ciężka wielotygodniowa praca poszła na marne – woda zniszczyła podłogi, pobrudziła ściany. Zamiast zajmować się ostatnimi poprawkami i ustawianiem mebelków dla Stasia, po raz drugi zakasaliśmy rękawy i wzięliśmy się do roboty. Tyle tylko, że tym razem nie zdążyliśmy przed czasem…
Pamiętny dzień porodu
Pierwsze skurcze zaczęłam odczuwać w nocy poprzedzającej termin wyznaczony przez lekarza. Nie były bardzo bolesne, więc pokręciłam się trochę po łóżku, pospacerowałam po mieszkaniu i jeszcze udało mi się zasnąć. Okazało się jednak, że nie były to, niestety, przejściowe skurcze. Od rana dawały o sobie znać, ale dopóki występowały nieregularnie, starałam się nie zaprzątać sobie nimi głowy. Co prawda, mama, patrząc na mnie z niepokojem, co jakiś czas usilnie mi wmawiała, że chyba czas do szpitala, ja jednak, pamiętając przeżycia z poprzedniego porodu, zaciskałam zęby i starałam się zająć czymkolwiek. Postanowiłam jakby nigdy nic ugotować obiad i może dlatego, że towarzyszyły temu tak szczególne okoliczności, będę pamiętała jego skład bardzo długo. Upiekłam pierś z kurczaka, którą podałam z ziemniakami i surówką z kapusty pekińskiej. Pamiętam to dokładnie, ponieważ nie dałam rady go dojeść… Skurcze zrobiły się regularne i występowały co siedem minut. Zadzwoniłam po męża, wykąpałam się i czekałam na niego. Kiedy Darek przyjechał, skurcze miałam już co trzy minuty i dojście do samochodu okazało się nie lada problemem, ponieważ przy każdym skurczu musiałam robić przystanek. W tej sytuacji nie mieliśmy wyboru, jeśli chodzi o szpital – pojechaliśmy do tego, który był najbliżej. Na szczęście dla nas wszystkich, to tylko kilka minut drogi.
Poród w 10 minut
Kiedy przejeżdżaliśmy przez bramę szpitala, był 2 stycznia 2007 roku, godzina 16.20. Od tej pory wszystko działo się w zawrotnym tempie. Na izbie przyjęć skierowano mnie na badanie, w trakcie którego odeszły mi wody płodowe. Ból bardzo się nasilił, wydawał się nie do wytrzymania. Na szczęście, od początku trzymałam się kurczowo myśli, że będę miała znieczulenie zewnątrzoponowe i tak jak planowałam przez całą ciążę, poprosiłam o nie w tym momencie. Pani doktor spojrzała na mnie zdziwiona: „Jakie znieczulenie? Mamy rozwarcie na siedem centymetrów. Pani lada moment urodzi!”. Wszystkie dokumenty wypełnialiśmy w ogromnym pośpiechu. Darek pobiegł szybko po fartuch i nagle dowiedziałam się, że chyba nie będzie dla mnie łóżka… Stałam tak z cieknącymi wodami, przerażona wizją porodu bez znieczulenia, wspominając swoje ostatnie przeżycia na sali porodowej. Na szczęście, okazało się niebawem, że łóżko się znalazło. Przyszła położna, zbadała mnie, popatrzyła z uśmiechem i… kazała przeć. Za trzecim parciem, o godzinie 16.45, urodził się Staś. Od momentu trafienia na salę porodową wszystko trwało raptem dziesięć minut! Nie zdążyłam się nawet mocno zmęczyć i w najśmielszych marzeniach nie wyobrażałam sobie tak krótkiego porodu. Nie jestem też w stanie opisać tego szczęścia, gdy położyli mi Stasia na brzuchu – momentalnie z moich oczu zaczęły płynąć łzy.
Poród - tylko rodzinny
Nie planujemy już powiększenia rodziny, ale gdyby jednak przytrafi ła się nam kolejna młoda osoba, nie wyobrażam sobie porodu bez Darka. Teraz, z perspektywy czasu, wiem, jak ważna jest obecność bliskiej osoby. I nie chodzi o to, aby ta osoba robiła jakieś niesamowite rzeczy – wystarczy sama świadomość tego, że ma się kogoś obok siebie. I to szczęście od razu po porodzie, które można zobaczyć w oczach taty… Nie przeszkadzał nam nawet fakt, że pierwszym mieszkaniem Stasia nie było nasze mieszkanie, które remontowaliśmy w sumie kilka miesięcy, a mieszkanie teściów, gdzie spędziliśmy pierwsze dwa tygodnie. Nie przeszkadzało mi też absolutnie to, że nie było dla mnie miejsca na sali poporodowej i po kilku godzinach starań wepchnięto moje łóżko jako dodatkowe do małej salki szpitalnej. I gdybym wiedziała, że tak będzie wyglądał mój poród, bez wątpienia nie czekałabym na to szczęście tyle lat! Tak krótkiego pobytu na sali porodowej życzę każdej kobiecie!
miesięcznik "M jak mama"Porady eksperta