Czwarty poród - spełnione marzenie o córce
Czworo dzieci, a każde z nich zaplanowane, wyczekane, kochane. Po trzech synach, w sierpniu urodziła się córka. Cztery ciąże i cztery porody. Spełniło się wreszcie wielkie marzenie rodziców. Mimo iż lekarz podczas badania USG powiedział, że urodzi się dziewczynka, rodzice do końca nie mieli pewności. Jak to być poczwórną mamą, opowiada Wioletta Kwapiszewska.
Było już kilka dni po terminie, gdy w ciepły poranek 7 sierpnia 2007 r. poczułam pierwsze skurcze. Dobrze wiedziałam, co oznaczają – po trzech porodach nie było to trudne. Zadzwoniłam po mojego tatę, żeby popilnował chłopców, a potem szybko pojechałam z mężem do szpitala. Na szczęście – jak się potem okazało. Nie dlatego, by z dzieckiem działo się coś złego, ale tego dnia w naszym radomskim szpitalu kobiety do porodu przyjmowano tylko do południa! W drugim szpitalu oddział porodowy był zamknięty z powodu dezynfekcji i wkrótce wszystkie rodzące kobiety odsyłano do okolicznych miejscowości. Załapałam się więc w ostatniej chwili. „Zaczyna się nie najgorzej” – pomyślałam.
Czwarty poród - narodziny upragnionej córki
Mąż wrócił do dzieci, a ja zostałam na porodówce. Tak się dobrze złożyło, że lekarz, który prowadził moją ciążę, miał akurat dyżur. Była też ze mną wspaniała położna, pani Ula Wabik, która odbierała każdy mój poród i którą traktujemy już jak członka rodziny. Opiekę miałam więc świetną. Około południa odeszły mi wody, ale mimo że skurcze były bardzo bolesne, rozwarcie postępowało powoli. Niestety, trzeba było podać oksytocynę, po której ból stał się jeszcze większy. Wreszcie wieczorem, o godz. 17.50, na świat przyszła Milenka. Mamy upragnioną córeczkę! Wprawdzie lekarz podczas badań USG mówił, że to dziewczynka, ale nigdy nie ma 100-proc. pewności. Jeszcze na łóżku porodowym zadzwoniłam do męża, by podzielić się z nim dobrą nowiną. Po trzech chłopcach: Mikołaju (7 lat), Miłoszu (5 lat) i Marcelu (2,5 roku) wreszcie urodziła się dziewczynka. Zaraz po telefonie mąż przyjechał do szpitala. Gdy wziął Milenkę na ręce, był wzruszony i bardzo szczęśliwy. Trzej synowie to powód do dumy, ale oboje marzyliśmy o córce. I oto nasze marzenie się spełniło!
Po porodzie - pobyt na sali do porodów rodzinnych
Milenka była śliczna i zdrowa, ważyła 3550 g i miała 56 cm. Od razu ładnie ssała, więc z karmieniem piersią nie było problemów. Dwóch najstarszych synów dokarmiałam mieszanką, bo miałam wrażenie, że mało jedzą, no i szybko straciłam pokarm. Dopiero gdy urodził się Marcel, karmienie się powiodło – ssał pierś ponad 2 lata.
Po urodzeniu Milenki przez cały pobyt w szpitalu leżałam... na łóżku porodowym, które jest wysokie, a przez to trochę niewygodne. Na porodówce było tak ciasno, że nie mieli mnie gdzie położyć i wylądowałam w... sali do porodów rodzinnych!
Trzech wspaniałych synów
Gdy byłam w szpitalu, najbardziej doskwierała nam rozłąka. Ja tęskniłam do dzieci, a im bardzo brakowało mamy. Więc gdy wróciłyśmy z Milenką do domu, chłopcy szaleli z radości. Już w ciąży bardzo interesowali się dzidziusiem i nie mogli się doczekać narodzin, zwłaszcza gdy dowiedzieli się, że będą mieli siostrę. To oni, wspólnie z tatą, wybrali imię dla Milenki. Było oczywiste, że – tak jak imiona chłopców – musi być na literę M. Wkrótce o narodzinach Milenki wiedziało pół osiedla – synowie każdemu musieli się pochwalić.
Są naprawdę wspaniali, bardzo starają się pomagać. Nawet najmłodszy Marcel przynosi dla Milenki pieluszki, podaje chusteczki nawilżające, a gdy kąpiemy małą, czeka, żeby podać mydełko, oliwkę czy ręcznik. Miłosz z kolei lubi obserwować, jak Milenka leży w łóżeczku, gaworząc i uśmiechając się do niego; zabawia ją grzechotkami. A gdy wychodzimy na spacer, czasem jest wręcz wojna o to, kto pierwszy będzie woził Milenkę. Chłopcy lubią też obserwować, jak gotuję, a gdy robię kopytka, cała trójka staje w kuchni z podwiniętymi rękawami, gotowa do ugniatania ciasta.
Wszyscy są bardzo samodzielni. Mikołaj chodzi dopiero do pierwszej klasy, a jest tak obowiązkowy, że prawie nie trzeba go pilnować – sam pamięta o pracy domowej. Do jego zadań należy też wyprowadzanie psa, co robi bardzo chętnie. Chłopców łączy silna emocjonalna więź. Czasem, oczywiście, zdarzają się między nimi kłótnie, a nawet burze, ale naprawdę przepadają za sobą.
Z mężem od początku ustaliliśmy, że chcemy mieć dużą rodzinę, co najmniej troje dzieci, i żeby różnica wieku nie była duża. Mąż jest jedynakiem i zawsze nad tym ubolewał. Ale przede wszystkim dzieci to dla nas największe błogosławieństwo i szczęście, dopełnienie naszego uczucia.
Rodzina wielodzietna to duże wyzwanie
Mojego męża, Wojtka, poznałam, gdy zaczęłam pracować w Muzeum Wsi Radomskiej. Ta znajomość nieźle w moim życiu namieszała. Kiedy podejmowałam tam pracę, byłam już zaręczona, za 3 miesiące miał odbyć się mój ślub. I wtedy, jak grom z jasnego nieba, spadło na nas to uczucie – to była miłość od pierwszego wejrzenia. Poraziła nas oboje. Zerwałam zaręczyny, odwołałam ślub... 4 kwietnia 1999 r. pobraliśmy się, a już dwa miesiące później zaszłam w ciążę! Przebiegała ona bez większych problemów i 23 lutego 2000 r. urodził się Mikołaj. Pierwsze dziecko rodziliśmy wspólnie i było to dla nas niezwykłe doświadczenie i przeżycie. Mąż był pod ogromnym wrażeniem i potem polecał poród rodzinny swoim kolegom. Zresztą, zawsze mogę na niego liczyć. Nie zdecydowałabym się na czworo dzieci, gdybym nie miała jego wsparcia. Na co dzień Wojtek, oczywiście, pracuje, zwykle wraca do domu ok. 19, bo po drodze robi zakupy. Ale gdy już jest z nami, całkowicie „przejmuje” chłopaków, a ja zajmuję się tylko Milenką.
Synowie bardzo lubią bawić się z tatą – układają razem puzzle, grają w gry planszowe, czytają książeczki. Są też ruchliwi i wszędobylscy. Uwielbiają każdą zabawę, która wiąże się z bieganiem, skradaniem, wspinaniem. Krzesła, schody i brzegi piaskownicy nie stanowią dla nich przeszkody. Nie ma kryjówki, w której nie próbowaliby się zmieścić. Tata na pewno się z nimi nie nudzi. A w każdą niedzielę mąż króluje w kuchni – to on gotuje wtedy obiad. W niedziele zasiadamy też do wspólnego rodzinnego śniadania, obowiązkowo z jajkami na miękko lub jajecznicą, za którą chłopcy przepadają, zwłaszcza gdy przyrządzi ją tata. To tak przyjemny moment dla nas wszystkich, że jesienią mąż, zapalony grzybiarz, rezygnuje z wypraw do lasu, by nie sprawić zawodu synom i zjeść razem śniadanie. Chcemy, żeby dzieci czuły się kochane i zauważane, więc staramy się poświęcać im tyle czasu, ile potrzebują. Czasem czujemy się zmęczeni, a gdy chcemy omówić coś tylko we dwoje, musimy zamykać się w łazience. Dlatego mamy zasadę: chłopcy mają być w łóżkach o 21. Musimy mieć z mężem trochę czasu dla siebie, by spokojnie porozmawiać i nie zwariować od nadmiaru hałasu.
Cztery porody naturalne
Za każdym też razem oczekiwanie na dziecko było dla mnie wydarzeniem niezwykłym. Nie mogę powiedzieć, że – jak się niektórym wydaje – za trzecim czy czwartym razem to już wszystko się wie, nic nie może kobiety zaskoczyć, a urodzenie dziecka to „bułka z masłem”. Zawsze jest niepokój o dziecko, mogą pojawić się różne problemy. Poza tym jest w tym tyle tajemnicy, mistyki nawet, że dla matki zawsze jest to wydarzenie jedyne w swoim rodzaju.
Moje ciąże, na szczęście, nie przysparzały mi wielu problemów. W pierwszej tylko sporo przytyłam, i miałam nadciśnienie. A ostatnia była przykra na początku – mdłości i wymioty były bardzo nasilone. Ale potem już było dobrze, przez całą ciążę przytyłam tylko 6,5 kg. Miałam dużo pozytywnej energii i nawet upały nie były dla mnie straszne. Czułam się wspaniale i wszyscy mi mówili, że ładnie wyglądam.
A jak mi się rodziło? Za każdym razem rodziłam drogami natury i tylko jeden poród, trzeci, przebiegł szybko: Marcel urodził się już po godzinie od przyjazdu do szpitala, choć ważył najwięcej, bo aż 4300 g! Pozostałe porody trwały dość długo i oczywiście nie były bezbolesne. Zwłaszcza drugi był dla mnie bardzo męczący. Znajomi i rodzina mówili mi, że czwarty poród będzie na pewno szybszy i lżejszy. W moim przypadku to się nie sprawdziło. A więc wcale nie musi być tak, że za czwartym razem kobieta rodzi „z marszu” – szybko, sprawnie i bez bólu. To zawsze jest ogromny wysiłek. Ale nawet po dwóch pierwszych, męczących porodach nie pomyślałam, by z tego powodu nie mieć więcej dzieci. Jeszcze raz chcę tu podziękować położnej, pani Uli, obecnej przy każdym moim porodzie. Jest ona bardzo doświadczoną położną i wciąż ma mnóstwo entuzjazmu do tego, co robi. Ciepła, serdeczna, kontaktowa i zawsze gotowa do pomocy. Kiedyś nawet w środku nocy przyjechała do mnie, gdy jej potrzebowałam.
Dzieci to sens życia
Czas płynie szybko, dlatego od dnia narodzin każdego z dzieci prowadzę jego „skrzynię skarbów”. Do albumu wklejam zdjęcia dzieci (również pierwsze zdjęcia USG), wydruki KTG. Mam zachowane opaski ze szpitala, kartki z gratulacjami od znajomych z okazji narodzin dzieci, pierwsze rysunki i laurki, które dostaliśmy od chłopców, a także pierwsze obcięte włoski i wypadnięte ząbki – na razie tylko Mikołaja. Staram się opisywać wszystkie ważne wydarzenia z życia moich dzieci, różne śmieszne sytuacje i te, które nas wzruszyły. Czasem brakuje czasu, ale wtedy robię to wieczorem. Myślę, że kiedy dzieci dorosną, będzie to dla nich niezwykły prezent od rodziców. Nie czuję się bohaterką, nie sądzę, że posiadanie czwórki dzieci to jakieś poświęcenie. Po prostu chcieliśmy mieć z mężem dużą rodzinę, i ją mamy. I bardzo nam z tym dobrze. Teraz, kiedy nie pracuję zawodowo, dzieci mają mamę na wyłączność. To, co da się im w czasie tych pierwszych lat, to ich wyposażenie na całe życie. Ale gdy Milenka pójdzie do przedszkola, chcę znów pracować. Nasze codzienne życie będzie wyglądało wtedy inaczej, ale przecież najważniejsze, że możemy na siebie liczyć, a to się nie zmieni. Nie wyobrażam sobie domu bez dzieci. One dają mi poczucie, że warto żyć. To jest szczęście przeżywane każdego dnia. Taka rodzina to fantastyczna przygoda.
miesięcznik "M jak mama"Porady eksperta