Zbudował hospicjum, sam zmarł na glejaka. Historia księdza Jana Kaczkowskiego doczekała się ekranizacji
Ksiądz Jan Kaczkowski odszedł przedwcześnie z powodu glejaka wielopostaciowego IV stopnia. Ten rodzaj nowotworu ma szczególnie kiepskie rokowania, lekarze dawali mu sześć miesięcy. Zanim zachorował, pomagał chorym, zbudował hospicjum, uczył młodych lekarzy w jaki sposób rozmawiać z pacjentami onkologicznymi o ich chorobie i zbliżającej się śmierci. Choroba nie przerwała misji księdza Kaczkowskiego. Historia jego życia właśnie trafiła na ekrany kinowe.
Ksiądz Jan Kaczkowski urodził się jako wcześniak
Na świat przyszedł 19 lipca 1977 roku. W książce pt. "Życie na pełnej petardzie" tak napisał o tym dniu: "Minimalna waga urodzeniowa, w czasie kiedy przyszedłem na świat, wynosiła tysiąc gramów. Urodziłem się, ważąc dziewięćset osiemdziesiąt gramów, a więc jako żywe poronienie".
Historia narodzin legendarnego księdza ma też swoją drugą wersję, która głosi, że Jan Kaczkowski urodził się przedwcześnie - w siódmym miesiącu ciąży i miał tysiąc dwadzieścia gramów wagi ciała, ale pielęgniarki wpisały inną wagę, by szpital w razi ewentualnej śmierci dziecka mógł uchylić się od odpowiedzialności. - Akcja porodowa zaczęła się, gdy leżałam już ze dwa, trzy tygodnie w szpitalu - wspominała Helena Kaczkowska. - Pani doktor chciała mi trochę pomóc, wypychając dziecko za pomocą nacisku na brzuch, a ja ją odruchowo odepchnęłam. Byłam przekonana, że dziecko jest żywe. Urodził się, nie krzyknął… Po chwili zaczął oddychać, a potem natychmiast przetransportowano go do inkubatora.
"Wcześniak z porodu pośladkowego urodzony w stanie ciężkim. (…) W pierwszych dwóch tygodniach życia duże zaburzenia oddychania i krążenia, obrzęki twardzinowe. Apatyczne. Brak odruchów" - tak napisano w Książeczce Zdrowia Dziecka Janka Kaczkowskiego. W tym samym opisie znajduje się informacja, że dziecko po trzeciej i piątej minucie od urodzenia dostało trzy punkty w dziesięciopunktowej skali Apgar.
Lekarze nie dawali większych szans Janowi. Jednak zdarzył się cud. Chłopiec przeżył. Rodzice księdza Kaczkowskiego nie byli w stanie powiedzieć, kiedy minął strach, a jego miejsce zajął spokój.
Sześć tygodni życia spędził w inkubatorze
Stan małego Janka Kaczkowskiego powoli się poprawiał, zaczął przybierać na wadze. W drugim miesiącu życia przetaczano mu dwukrotnie krew z powodu infekcji. Chłopiec wymagał szczególnej opieki, nie chciał jeść, ale jego bliscy się nie poddali.
Zbudował hospicjum, sam zachorował na glejaka
1 czerwca 2012 roku u księdza Jana Kaczkowskiego zdiagnozowano złośliwy nowotwór mózgu - glejaka wielopostaciowego IV stopnia. Nigdy nie obwiniał Boga za swoją chorobę, tłumacząc: - To się ludziom po prostu przydarza, bo jesteśmy biologią. Każda biologia musi się zepsuć. I ja się zepsuję wcześniej, a Państwo - czego Wam szczerze życzę - zepsują się później. Przecież Pan Bóg nie siedzi na chmurze z długą brodą i nie mówi "Ty mi się nie podobasz, będziesz miał nowotwór". Tak to nie działa, takiego Boga nie ma, on nie istnieje - tłumaczył.
Ksiądz Jan Kaczkowski był bioetykiem
Dzięki swojej wiedzy zdobytej na podyplomowych studiach z bioetyki na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie, potrafił z punktu widzenia biologii wyjaśnić sobie i innym, jak wygląda proces zachorowania na raka.
- Codziennie dzielą się komórki. Mamy trzy razy w ciągu dnia zachorować na nowotwór. Na szczęście system immunologiczny nas przez tym chroni, bo wyłapuje te błędne, zmutowane komórki i niszczy. (...) Gdy organizmowi dwukrotnie nie uda się naprawić wadliwych komórek, to je niszczy. Ale nie zawsze mu się uda - mówił.
Zapytany o to, jak radzi sobie z chorobą, odpowiedział: "Jak sobie radzę? Radzę sobie na tyle, na ile umiem".
"Widzę wyraźnie związek między stresem a rozwojem chorób nowotworowych"
Fragment wywiadu z ks. Janem Kaczkowskim pochodzi z książki „Życie na pełnej petardzie - czyli wiara, polędwica i miłość”:
- Widzę wyraźnie związek między stresem a rozwojem chorób nowotworowych. Rok 2010 był dla mnie pełen napięcia. Kończyliśmy budowę hospicjum i je wyposażaliśmy. Podpisaliśmy kontrakt, mieliśmy pierwszych pacjentów. Zacząłem odczuwać ból w brzuchu. Myślałem, że to trzustka. Otrzymałem skierowanie na USG.
Miałem już nie wykonać prześwietlenia, ponieważ w międzyczasie okazało się, że to najzwyklejsza przepuklina. Ale moja zastępczyni namówiła mnie: „Skoro już jesteś zapisany, to jedź!”. Na USG wybrałem się w pełnej beztrosce. Leżę na kozetce, pani doktor mnie bada i widzę, że robi się coraz bardziej skupiona, zaczyna mnie gnieść głowicą aparatu i pyta: „A co się księdzu dzieje z nerką?”. „Z nerką? Nic”. Zrobiła zdjęcie, pokazała, co ją niepokoi, i skierowała mnie na urologię do Wejherowa.
Nie odczuwał Ksiądz żadnego bólu?
- Ani nie odczuwałem bólu, ani nie dostrzegałem objawów. Kolejny lekarz opisał zmiany na nerce jako około dwu-trzycentymetrowy guz otoczony torbielą. „Gdybym nie widział tej zmiany na zdjęciu - mówił - to stwierdziłbym, że nerka jest zdrowa”. I dodał: „Brawo dla pani doktor”. Kazał mi diagnozować się dalej.
Przeszedłem więc przez kilka konsultacji, po których ów lekarz powiedział mi: „W szpitalach będą proponować księdzu różne rozwiązania”. Faktycznie, jeden proponował, żeby nie ingerować, lecz obserwować. Drugi, żeby nerkę usunąć. Trzeci, uznany profesor, przed którym płaszczyła się moja bratowa, również lekarka, powołując się na zdawane u tego człowieka egzaminy, proponował operację laparoskopową. Podczas rozmowy rozsiadł się w fotelu i zaczął opowiadać, iluż to operował prałatów i kościelnych notabli.
„Chłopie, a co mnie to obchodzi. Mnie chodzi o moją nerkę” – pomyślałem. W ogóle nie wzbudził mojego zaufania, więc o operacji u niego nie było mowy. Wróciłem do Wejherowa. Lekarz w Wejherowie poświęcił mi swój czas. Porozmawiał ze mną, wytłumaczył zaobserwowane zmiany, narysował schemat nerki i operacji.
Zaproponował: „Otworzę księdza, wytnę kawałek żebra, żeby mieć lepsze dojście, i spróbuję wejść klinem. Wygląda na to, że zmiana jest otoczona torbielą i nie wchodzi w kielich nerki, więc samą nerkę spróbuję oszczędzić. Ale powinien ksiądz podpisać zgodę, by w razie zmiany oceny sytuacji w trakcie operacji było możliwe usunięcie całej nerki”.
Informacja o dobrze rokującym nowotworze nerki z dzisiejszej perspektywy była dla mnie większym szokiem niż późniejsza o glejaku. Operacja się udała. Lekarz oszczędzająco usunął tylko zmianę. Od tego czasu konieczne są kontrole. Pomimo glejaka chodzę na nie. Przecież byłoby głupio umrzeć na typowy jasnokomórkowy nowotwór nerki. Przynajmniej wiedziałem, na czym stoję.
- Wyglądało na to, że jest dobrze. Gdyby nowotwór był większy, miał ponad cztery centymetry, mógłby dać odległe przerzuty. Nawet do mózgu. Po operacji potwornie mnie bolało. Okazało się, że to typowa sytuacja. Tak zwany pacjent z protekcji. Jeżeli lekarze chcą wobec znajomego zrobić więcej i lepiej niż zwykle, zawsze coś się schrzani.
W moim przypadku podczas narkozy założono mi cewnik do kręgosłupa, aby po operacji móc skutecznie opanować ból. Niestety, pewnie przy przekładaniu na wózek końcówka cewnika wysunęła się i lek nie trafiał tam, gdzie powinien. Niemal wyłem z bólu. A wszyscy mówili: „Przecież podajemy leki”. Na szczęście sytuacja szybko się wyjaśniła i stanąłem na nogi.
Odszedł przedwcześnie mając 38 lat
Choć po rozpoznania glejaka usłyszał, że zostało mu pół roku, nie poddał się. Od momentu diagnozy przeżył jeszcze dwa i pół roku. Odszedł 28 marca 2016 r.