Wojna oczami lekarza: Na wojnie wszystko zależy od osoby, która trzyma karabin w ręku
Wielu z nas nigdy nie przypuszczało, że w XXI wieku wojna znajdzie się tak blisko naszego kraju. Śledzimy medialne doniesienia o tym, co dzieje się w Ukrainie, widzimy miliony uchodźców, którzy przed wojną uciekają. Dr Bartosz Pawlikowski jest lekarzem, który kilkanaście lat temu zdecydował się zrobić zupełnie odwrotnie – udać się w rejon zbrojnego konfliktu na Bliskim Wschodzie.
Patrycja Pupiec: Jak to się stało, że znalazł się pan na misji?
Bartosz Pawlikowski: Początkowo byłem w jednostce, która zabezpieczała poligon, a potem przeniosłem się do jednostki wyznaczonej do brania udziału w misjach wojskowych. Jako lekarz wojskowy wraz z innymi żołnierzami wyjechałem na misję do Iraku. Miałem możliwość, aby się z tego wymigać, natomiast chciałem jechać, ponieważ dla mnie konsekwencją wyboru danego zawodu jest wykonywanie wszystkich obowiązków z nim związanych.
Pochodzę z rodziny wojskowej, więc miałem naturalne poczucie, że jeżeli zdecydowałem się na to, żeby być w wojsku, jestem w jednostce, która wyjeżdża, to jadę razem ze swoimi żołnierzami, by pełnić powierzone mi obowiązki wynikające z charakteru mojej pracy. Przyznam, że byłem wtedy młodym mężczyzną i nigdy wcześniej nie miałem okazji doświadczyć takiego rodzaju pracy, więc miałem pewną chęć sprawdzenia się, zobaczenia, jak to wygląda na własne oczy.
W jakich latach przebywał pan w Iraku?
W latach 2005-2006. To była zmiana PKW Irak, czyli Polski Kontyngent Wojskowy w Republice Iraku. Pracowałem z żołnierzami wielonarodowej dywizji. Byłem w Iraku dwukrotnie – pierwszy wyjazd, pobyt na miejscu przez sześć miesięcy, potem sześciomiesięczny pobyt w Polsce i kolejny wyjazd.
Jak wyglądała pana codzienność w miejscu objętym konfliktem zbrojnym? Jakie zabiegi musiał pan wykonywać?
Praca nie była skomplikowana. Pierwszy wyjazd to typowa, codzienna praca w ambulatorium w jednostce, gdzie przyjmowałem żołnierzy plus wyjazdy w konwoje jako zabezpieczenie medyczne. W ambulatorium miałem przyjęcia pacjentów głównie odwodnionych, z zapaleniem oskrzeli, z zawrotami głowy. Wtedy jeszcze nie było aż tak licznych grup ratowników medycznych, którzy zabezpieczali żołnierzy, jak ma to miejsce dzisiaj, więc do moich obowiązków należało także medyczne wsparcie konwoju.
Na czym polega takie zabezpieczenie?
Na przykład z bazy wyjeżdżał patrol saperski w celu rozminowania, czyli sprawdzenia drogi i ja także w takim patrolu brałem udział. Wraz z żołnierzami wyjeżdżałem w teren do bardziej wysuniętych posterunków, zabezpieczałem medycznie przeloty grupy żołnierzy na pokładach śmigłowców.
Czy kiedy znajdował się pan poza bazą wojskową, był pan zobowiązany do leczenia wyłącznie żołnierzy, czy także cywilów?
W pierwszej kolejności udzielałem pomocy żołnierzom i byłem zobowiązany zająć się wojskowymi należącymi do kontyngentu. Po prostu zaopatrzenie żołnierzy było pierwszeństwem. Zdarzały się sytuacje, w których musiałem udzielać pomocy w związku z wyjazdem na patrol, na przykład, kiedy wybuchła bomba albo doszło do ostrzeliwania konwoju. W takich przypadkach niezależnie od tego, czy byli ranni cywile, pierwsi w kolejności byli ranni żołnierze.
Kiedy znajdowaliśmy się na pustyni pod ostrzałem, gdzie specjalnie uszkadzano pojazdy, np. wysadzając je, w przypadku, gdy ktoś został ranny, musieliśmy jak najszybciej go ewakuować. Mówiąc bardzo kolokwialnie – jak najszybciej musieliśmy zabrać go z drogi, pomoc medyczna odbywała się w samochodzie, ponieważ konwój musiał jak najszybciej oddalić się z miejsca zdarzenia, ostrzału bądź wybuchu bomby.
Dopiero w drugiej kolejności można było udzielić pomocy cywilom. W przypadku tego rodzaju pomocy medycznej zazwyczaj odbywało się to w formie zorganizowanych akcji, zawsze w terenie działań wojennych. Wojsko, jeśli jest wojskiem okupacyjnym, a tak byliśmy postrzegani przez wielu cywilów, ma obowiązek budowania pozytywnej relacji z ludźmi, którzy zajmują tereny objęte konfliktem. Była nawet do tego wyznaczona specjalna podgrupa - oddział, który miał za zadanie pomagać ludności cywilnej.
Co robili tacy żołnierze?
Zajmowali się kopaniem studni, odbudową budynków użyteczności publicznej, były także organizowane tzw. "białe niedziele", czyli pomoc medyczna ludności cywilnej. W czasie takiego dnia - oczywiście w miarę możliwości - wykonywaliśmy badania krwi, prześwietlenia, opatrywaliśmy rany i leczyliśmy nieskomplikowane dolegliwości zdrowotne. Jeśli tylko można było pomóc, to zawsze pomagaliśmy i były to działania obejmujące wyłącznie ludność cywilną, oparte na pomocy ze strony wielonarodowych dywizji także Wojska Polskiego, ewentualnie ze strony armii amerykańskiej.
Do moich obowiązków należało także badanie chętnych, którzy zgłaszali się do policji bądź armii, ponieważ w większości te struktury zostały zniszczone – żołnierze uciekli albo zdezerterowali, a policjanci zrzucili mundury. Tak naprawdę wszystkie policyjne i wojskowe struktury budowało się w zasadzie od początku, właśnie przez specjalne nabory mężczyzn w określonym wieku i ja właśnie wykonywałem wstępne badania tym, którzy chcieli do nich dołączyć.
Czy musiał pan selekcjonować pacjentów?
Jak najbardziej takie sytuacje miały miejsce. Jeżeli chodzi o działanie wojenne, to głównie była to pomoc w szpitalu, a dokładnie w Szpitalu Wojskowym w Bagdadzie. Zdarzało się, że była tam przewożona duża ilość rannych i jako lekarz pomagałem także specjalistom amerykańskim w Izbie Przyjęć i na lotnisku dla helikopterów, które znajdowało się nieopodal szpitala, gdzie dokonywano selekcji rannych. Oczywiście podobne doświadczenia zdarzały się w trakcie konwojów, kiedy podczas ostrzału żołnierz został ranny i musiałem zdecydować, czy może zostać przeze mnie zabezpieczony i przewieziony do bazy karetką, czy też muszę wezwać śmigłowiec medyczny, żeby w krótszym czasie został przetransportowany do najbliższego szpitala.
Czy obraz wojny nadal wraca do pana w myślach? Szczególnie teraz, kiedy za granicami naszego kraju trwa atak wojskowy? Co było największym obciążeniem psychicznym dla pana z tego okresu?
Przyznam szczerze, że po powrocie z Iraku - choć nie od razu, ale w ciągu kilku lat - musiałem skorzystać z pomocy psychologa. Nie chodziło o jakieś typowe lęki, które od razu kojarzą się z pobytem na wojnie, np. kiedy ktoś słyszy strzał z kapiszona i obawia się, że to wystrzał z broni. Muszę przyznać, że żołnierzowi zwrócenie się o pomoc psychologiczną, nie przychodzi łatwo, szczególnie tym niższym rangą, którzy niechętnie zgłaszają się do psychologa, bo niestety może się to dla nich skończyć unieważnieniem albo zawieszeniem certyfikatu bezpieczeństwa.
Co to znaczy?
Jeśli psycholog stwierdzi, że żołnierz ma na tyle poważne problemy i nie chodzi tutaj nawet o to, że wymaga pomocy psychiatry, ale ma stany lękowe, stany depresyjne niewymagające leczenia farmakologicznego, to może mu zostać zawieszony certyfikat bezpieczeństwa, czyli możliwość wglądu do dokumentów niejawnych. Bardzo często opinia psychologa może w krótkim czasie doprowadzić do zwolnienia ze służby wojskowej, więc z sięganiem po tego typu pomoc, każdy się zawsze trochę ociągał.
Również ja z opóźnieniem trafiłem do psychologa. Oczywiście zwlekałem także dlatego, że nie miałem poważnych problemów ani nie zachowywałem się w sposób, który mógłby zaniepokoić moich najbliższych współpracowników czy przełożonych, jednak wracały do mnie wspomnienia, które powodowały problemy ze snem. Zdarzało się, że sytuacje związane z pomocą przy wypadkach komunikacyjnych, kojarzyły mi się z tym, co widziałem i przeżyłem w Iraku, więc faktycznie to miało na mnie jakiś wpływ.
Natomiast w kontekście działań zbrojnych, które mają miejsce obecnie, to mam już to przepracowane i myślę, że uczestniczenie w misji zagranicznej w pewnym sensie sprawia, że jestem spokojniejszy, jeżeli chodzi o jakiekolwiek zagrożenie wojenne w Polsce. Nie mam obawy o to, że coś złego się przytrafi, mocno wierzę w siłę NATO i uważam, że nasza granica jest na tyle dobrze chroniona, mimo tego, że jest swobodny przepływ uchodźców, iż w razie jakiejkolwiek próby ataku militarnego, otrzymamy pomoc ze strony państw członkowskich.
Zespół stresu pourazowego to częsty problem, który dotyka żołnierzy. Czy pana także?
Oczywiście ten stres ujawnia się w różny sposób – w skrajnych sytuacjach mogą pojawić się stany lękowe związane z głośniejszymi dźwiękami albo kiedy, osoba znajduje się w otoczeniu dużej ilości innych ludzi na przykład podczas udziału w imprezie masowej, człowiek może odczuwać strach, że tak jak w Iraku zostanie to wykorzystane do wysadzenia bomby w tłumie. U mnie chodziło bardziej o pewne wyobcowanie po powrocie do ojczyzny.
Czułem pewnego rodzaju niezrozumienie tego, co rzeczywiście dzieje się w miejscu zbrojnego konfliktu. Nawet jak rozmawiałem z żoną, rodzicami, którzy dawali mi naprawdę dużo wsparcia, byli wobec mnie empatyczni i starali się zrozumieć, co ja tam przeżyłem, to często czułem, że jestem pozbawiony pewnych emocji.
Na czym polegał ten brak zrozumienia?
Tam życie odbywało się na wysokich obrotach. Człowiek żył przez cały czas w mniejszym lub większym poczuciu zagrożenia, a tutaj oczywiście czułem się bezpiecznie, ale to bezpieczeństwo w pewnym sensie wiązało się z wyobcowaniem. Choć ja byłem tam kilkanaście miesięcy, a nie kilka lat, więc też nie należy przesadzać, ale traktowałem przez jakiś czas pewne sytuacje bardzo personalnie. Czułem się poniekąd niewystarczająco doceniany. Czułem, że nie miałem wystarczająco dużo poświęconej uwagi ze strony obywateli, jakby nie mieli do mnie szacunku, a przecież byłem w Iraku ze względu na moją ojczyznę.
Żołnierze przyjęli mówić, że "zabić medyka, to tak jakby zabić kilkudziesięciu żołnierzy". Czy czuł się pan celem?
Raczej nie, może dlatego, że jako lekarze mieliśmy oznaczenia medyczne, czyli na przykład znak Czerwonego Krzyża, ale nie czułem się celem, to znaczy nikt także nie ostrzeliwał mnie bardziej intensywnie niż pozostałych. Choć wiadomo, że gdy ginie lekarz, nie może udzielić pomocy innym na polu walki. Oczywiście to nie oznacza, że nie odczuwałem zagrożenia, ale czułem się jak każdy normalny żołnierz, który przebywał na misji.
Na szczęście w dzisiejszych czasach jest tak, że podstawową pomoc medyczną potrafi udzielić nawet szeregowy żołnierz, niebędący ratownikiem. Teraz to się wszystko zmienia i żołnierze są coraz lepiej wyszkoleni w tym aspekcie. Obecnie kształcenie medyka w każdej armii jest na tyle kosztowne, że lekarze coraz rzadziej walczą czy przebywają na pierwszej linii frontu, a coraz częściej stanowią zabezpieczenie w szpitalach polowych, czyli w miejscach, gdzie przewożeni są ranni żołnierze.
Czy jakiś pacjent albo zabieg szczególnie zapisał się panu w pamięci?
Kiedy byłem po raz drugi w Iraku, to wspierałem na miejscu amerykańskich lekarzy. Wtedy rzeczywiście wydarzyło się wiele przykrych wydarzeń, musiałam reagować. Wtedy także zdarzyło pomagać mi się kilku polskim żołnierzom. Mam na myśli pacjentów na przykład po wybuchu min pułapek na terenie bazy, na której stacjonowałem.
Są to traumatyczne przeżycia, do których staram się nie wracać, ale pamiętam pewnego żołnierza, który stacjonował w Iraku jako żołnierz kontraktowy. Był najemnikiem i należał do formacji, która nazywała Blackwater. W jej skład wchodzili byli żołnierze najemnicy z różnych krajów Unii Europejskiej i Wojsk Specjalnych Legii Cudzoziemskiej. Ci żołnierze byli głównie odpowiedzialni za ochronę biznesową, ponieważ zawsze na terenie okupowanym, jeszcze zanim wchodzi wojsko, już toczą się pierwsze rozmowy biznesowe na temat budowy dróg, mostów, stacji benzynowych, potrzebnych budynków i tak dalej.
Właśnie ten żołnierz był odpowiedzialny za bezpieczeństwo jednego z biznesmenów. Doszło do ataku, w wyniku którego polski najemnik został poważnie ranny, to znaczy musiał mieć amputowaną jedną z kończyn. Trafił do amerykańskiego szpitala, w którym wtedy stacjonowałem i poproszono mnie, aby do niego poszedł i z nim porozmawiał. Oczywiście znał język angielski i był w stanie się porozumieć z lekarzami, ale chodziło bardziej o psychiczne wsparcie, ponieważ nie mógł poradzić sobie z tym, co się stało. Ostatnie co pamiętał, to jazda samochodem, potem nastąpił wybuch, a kolejne wspomnienie dotyczyło już pobytu w szpitalu, w którym obudził się bez jednej nogi.
To było dość traumatyczne przeżycie. W żaden sposób nie brałem udziału w pomocy medycznej tego żołnierza, jednak był bardzo roztrzęsiony tym, co się stało oraz tym, jak teraz będzie wyglądać jego życie, jak będzie funkcjonował po powrocie do kraju, kto mu pomoże pozyskać protezę, jak utrzyma rodzinę. Starałem się z nim rozmawiać i uspokajać go, bo dla niego to było najgorsze przeżycie, które mi także zapadło w pamięci.
Czy chciałby pan ponownie wrócić na podobną misję, gdyby pojawiła się taka możliwość?
Ostatnio się nad tym zastanawiałem, ponieważ miałem w swoim gabinecie pacjenta, który należał do tej samej brygady co ja, czyli 25 Brygady Kawalerii Powietrznej z Tomaszowa Mazowieckiego. Opowiadał mi, co się dzieje na granicy, jak żołnierze funkcjonują, oczywiście ograniczył się tylko do tych informacji, które mógł mi udzielić, ale powiem szczerze, że biorąc pod uwagę to, jak przepracowałem wszystkie te negatywne rzeczy, które miały miejsce w Iraku, to tak naprawdę nie mogę powiedzieć, że jakoś mocno zatęskniłem, ale przypomniały mi się pewne aspekty związane z pobytem w rejonie konfliktu zbrojnego.
Można powiedzieć, że odżyły pewne wspomnienia i pomyślałem, że gdybym miał taką możliwości, to pewnie bym z niej skorzystał. Jestem obecnie zakotwiczony w Polsce – mam swoją klinikę, syna, partnerkę, natomiast mam ten sentyment do tego, co robiłem kilkanaście lat temu, dlatego pewnie skorzystałbym z takiej oferty, o ile byłaby taka potrzeba, to znaczy, gdyby okazało się, że otrzymam powołanie w ramach prowadzonej mobilizacji albo stanu wojennego. Myślę, że każda osoba, która nie jest już czynna w służbie wojskowej, nie odmówiłaby i nie ze względu na sankcje karne.
Czy chciałby pan coś dodać na koniec naszej rozmowy?
Na pewno chciałbym przekazać słowa wsparcia wszystkim żołnierzom, którzy obecnie stacjonują przy granicy polsko-ukraińskiej i polsko-białoruskiej. Aby wrócili cali i zdrowi do domu, a także zapewnić ich, że niezależnie do tego, co złego ich spotka, na pewno ojczyzna im pomoże, bo ja także taką pomoc uzyskałem. Nawet jeśli mają obawy o to, co się stanie z ich rodzinami, gdyby coś im się stało, to jestem przekonany, że nasz kraj stanie na wysokości zdania, by im pomóc.
Trzymam kciuki za to, żeby nie doszło do najgorszego, czyli żeby nie było nawet jednego pocisku, który przekroczyłby granice naszego kraju i życzę wszystkim Polakom, by odnosili się z szacunkiem do żołnierzy, tym bardziej dzisiaj, kiedy za miedzą mamy konflikt zbrojny, bo wiem, że różnie z tym bywa. Życzę po prostu wszystkiego dobrego, spokoju ducha, żeby nie zobaczyli tego, co ja przeżyłem i kieruję to do wszystkich, nie tylko żołnierzy, ale także ludności cywilnej.
Wojna to jest najgorsza rzecz, jaka może spotkać człowieka. Nic nie zależy od niego, nie ma na nic wpływu, jest zdany wyłącznie na świst kul, które przelatują nad jego głową. To, czy któryś z żołnierzy wkraczających do kraju jako okupant będzie mieć dobry, czy zły humor, sumienie czy też nie - to wszystko zależy od tej jednej osoby, która trzyma karabin w ręku. Życzę, żeby nikt tego nigdy w życiu nie doświadczył.
Czego więc ma życzyć cywil każdemu żołnierzowi, który idzie na wojnę? Bezpiecznego powrotu?
Tak, szybkiego i bezpiecznego powrotu do domu, do rodziny, jeśli wyjeżdża poza granice swojego kraju. Może brzmi to jak wyświechtane, ale dla żołnierza, który walczy za granicą bądź stacjonuje w innym kraju w obawie o to, że w każdej chwili może zostać wysłany w rejon konfliktu zbrojnego, dla niego bardzo ważne jest społeczne wsparcie. Żołnierz, który jest na misji i ma wsparcie miejscowych, choćby w takich małych gestach, jak poczęstunek herbatą, pozdrowienie uśmiechem albo dobrym słowem, to dla tej osoby w mundurze z karabinem w ręku naprawdę wiele.
Ukończył Wojskową Akademię Medyczną na Wydziale Lekarskim. Doświadczenie zawodowe zdobywał m.in. w trakcie pracy w Wojewódzkiej Stacji Ratownictwa Medycznego w Łodzi, jako lekarz podstawowej opieki zdrowotnej oraz na misjach zagranicznych w Iraku. Specjalista dermatolog, członek Amerykańskiego Towarzystwa Laseroterapii, były konsultant w dziedzinie dermatologii w Instytucie Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi, ekspert Polskiego Towarzystwa Chorób Atopowych (PTCA).