W tym mieszkaniu lokatorzy po kolei umierali na białaczkę. Śledztwo pokazało, dlaczego
Co najmniej cztery osoby zmarły, a kilkanaście uznano za niepełnosprawne. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wszyscy po kolei zamieszkiwali ten sam lokal w ukraińskim Kramatorsku - mieszkanie numer 85 w bloku przy ul. Marii Priymachenko 7. Okazało się, że przyczyną była radioaktywna kapsuła, która przez przypadek znalazła się w jednej ze ścian.
To historia to gotowy materiał na scenariusz filmu katastroficznego. Nie powstała jednak w niczyjej wyobraźni - wydarzyła się naprawdę, a przypomniał o niej na Facebooku historyk i współzałożyciel ukraińskiej Demokratycznej Partii Sokyra Jurij Gudymenko.
Dzieci umierały na białaczkę, mieszkanie było radioaktywne
W 1980 roku, gdy w Moskwie grały fanfary z okazji Igrzysk Olimpijskich, w Kramatorsku oddawano do użytku apartamentowiec przy ulicy Gwardijtsiv-Kantemyrivtsiv (obecnie ul. Marii Prymachenko). Podobnych budynków budowano w tym czasie wiele - miały pokazać, że władze sowieckie dbają o ludność.
Apartamentowiec zbudowano z wielkiej płyty, miał dziewięć pięter, windę, centralne ogrzewanie i wysoki jak na tamte czasy standard. Do mieszkania numer 85 sprowadziła się szczęśliwa rodzina z dwójką dzieci.
Rok później w mieszkaniu doszło do pierwszej tragedii: 18 letnia dziewczyna zachorowała na białaczkę i po kilku tygodniach zmarła. Rok później z powodu tej samej choroby umiera jej 16-letni brat, a następnie matka. Lekarze przypuszczają, że choroba ma podłoże genetyczne, ale nie przeprowadzają żadnych badań, mimo, że w krótkim czasie ta sama choroba zabiła aż trzy osoby.
Po mieście zaczynają krążyć plotki o "zabójczym mieszkaniu". Mimo to miejski komitet wykonawczy przekazuje klucze do mieszkania innej rodzinie. Radość kolejnych lokatorów nie trwała jednak długo: w 1987 roku w tym samym mieszkaniu ponownie dochodzi do tragedii, tym razem białaczka zabija kilkunastoletniego chłopca, a jego młodszy brat walczy o życie w szpitalu.
Zrozpaczony ojciec naciskał na pilne śledztwo. Do mieszkania przychodzą więc specjaliści ze stacji sanitarno-epidemiologicznej wyposażeni w różny sprzęt pomiarowy, w tym również dozymetr czyli urządzenie służące do pomiaru radioaktywności. Gdy je włączyli, w panice wybiegli z lokalu - zabrakło mu skali.
Wezwano więc specjalistę z lokalnego sztabu obrony cywilnej. Dane pomiarowe z wojskowego sprzętu wykazały przerażające dane - w dziecięcym pokoju poziom promieniowania wynosił aż 200 mR/h (milirentgeny na godzinę), co w przeliczeniu na najczęściej stosowaną obecnie jednostkę daje to około 2 mSv/h (milisiwerty na godzinę). Roczna dawka promieniowania w tym mieszkaniu wynosiła aż 1800 r/h.
Przyczyną tragedii była zaginiona kapsuła z cezem
Wielokrotne przekroczenie norm notowano również w mieszkaniu za ścianą i piętro wyżej. Mieszkańców całego bloku przesiedlono w trybie pilnym. Fragment ściany, przy którym odnotowano aż dziesięciokrotne przekroczenie norm, wycięto i przewieziono do Kijowskiego Instytutu Badań Jądrowych. Tam wyjęto z niego kapsułę z radioaktywnym cezem 137.
Śledztwo wykazało, że pochodziła ona z miernika poziomu radioizotopów używanego w trakcie wydobywania surowców w kamieniołomie. Po numerze kapsuły ustalono, że pochodzi ona z kamieniołomu Karansky pod Donieckiem, z którego wydobywano materiał służący do budowy żelbetowych konstrukcji bloków, ale również m.in. stadionów na Igrzyska Olimpijskie w Moskwie.
Kapsuła ta zaginęła pod koniec lat 70., ale śledztwo nie przyniosło wówczas rezultatu. Okazało się, że prawdopodobnie wpadła do żwiru, którego następnie użyto do odlania płyty żelbetowej, zamontowanej później w tym bloku.
Po usunięciu ściany z kapsułą poziom promieniowania wrócił do normy, a lokatorzy do mieszkań. 17 osób - byli to mieszkańcy lokali sąsiadujących z mieszkaniem numer 85 - cierpiała na różne dolegliwości mające związek z promieniowaniem i uznano je za niepełnosprawne.