#OnkoHero. Renata o raku piersi: Byłam sponiewierana. Po pierwszej chemii czułam, jakbym w ustach miała domestos
Renata ma 47 lat. Jest szczęśliwą żoną, mamą i babcią. Na co dzień pracuje w przedszkolu, jednak choroba wyłączyła ją z życia zawodowego aż na trzy lata. Gdy miała 44 lata usłyszała diagnozę: nowotwór piersi. O tym, w jakich okolicznościach wykryto u niej chorobę oraz jak poradziła sobie na ścieżce onkologicznej opowiada uśmiechnięta i przyznaje, że choć rak jej wiele odebrał, to jeszcze więcej ofiarował.
Jest to kolejna, pełna drogowskazów, emocji i doświadczeń rozmowa z pacjentką onkologiczną, realizowana w ramach autorskiego cyklu #OnkoHero. Rozmowy o raku bywają trudne, jednak są niezwykle potrzebne, szczególnie osobom, które niedawno dowiedziały się o swojej chorobie i nie wiedzą od czego zacząć. Są także skierowane do tych, którzy w procesie leczenia zwątpili i się poddali. Aż wreszcie - do bliskich pacjentów chorych na raka, którzy często nie wiedzą, jak się zachować, w jaki sposób pomóc, co robić i mówić, a czego nie.
W jakich okolicznościach dowiedziałaś się o chorobie nowotworowej? Badałaś się?
- Tak, chodziłam regularnie na badania.
A czy miałaś jakiekolwiek objawy, zanim wykryto u Ciebie raka?
Tak, trochę zaniepokoił mnie guzek na piersi, ale w trakcie badania USG lekarka powiedziała mi, że tam nie ma niczego niepokojącego, a w drugiej piersi są jakieś torbiele i żebym się nie martwiła.
Uspokoiło Cię to?
Tak. Miałam za rok stawić się na kolejne badanie USG. Ale jednak coś nie dawało mi spokoju. Miałam guzek na wysokości dolnej linii stanika - myślałam, że może uwierają mnie druty. Guz zaczął jednak rosnąć, a ja dalej uparcie myślałam, że to wina bielizny. Z racji tego, że na piersi miałam coś w rodzaju obrzęku, kupiłam sobie nowy biustonosz - większy i śmiałam się nawet do męża, że mi piersi urosły.
Poszłaś po raz kolejny na badanie USG?
- Nie od razu. Zajęłam się weselem córki i tak to wszystko odkładałam. Później w grudniu powiedziałam do córki, że nie daje mi to spokoju. Kontrolę miałam zaplanowaną na sierpień, ale w końcu poszłam na prywatne badanie w styczniu.
Co usłyszałaś podczas badania?
- Że jest guz i jak najszybciej mam się udać do lekarza.
Ile miałaś lat, gdy rozpoznano u Ciebie nowotwór?
- 44 lata.
Jak się czułaś w momencie, kiedy usłyszałaś diagnozę? To nie jest łatwy moment. Jak to było w Twoim przypadku?
- Do lekarza pojechałam z mężem, ale poprosiłam, aby poczekał na mnie na korytarzu. Wewnętrznie myślałam, że to nic poważnego. Gdy lekarz mi powiedział, że to rak, to czułam, jakby to wszystko działo się koło mnie. Niewiele pamiętam z tej wizyty. Nie wiedziałam, co pani doktor do mnie mówi. Dostałam skierowania na dalsze badania. Wyszłam na korytarz i poprosiłam męża, aby wstał. Czułam się, jakbym się miała udusić, nie dowierzałam. Do domu wracaliśmy w milczeniu.
A w domu? Jak zareagowała reszta rodziny?
- Wszyscy płakali oprócz mnie. Ja nie płakałam, czułam jakby to wszystko nie dotyczyło mnie.
Może tak było dla Ciebie lepiej?
- Chyba tak. Zapytałam bliskich: “Skoro ja nie płaczę, to dlaczego wy płaczecie?”. W pierwszej chwili, gdy dowiedziałam się o diagnozie, to się zacięłam i obiecałam sobie, że będę walczyć. Może się bałam, że gdy zacznę płakać, to się rozsypię i sobie nie poradzę.
Każda reakcja jest “jakąś” reakcją, jeżeli Ty się z tym czułaś, to w porządku. Co było dalej?
- Następnego dnia wyszłam na spacer i zdarzyło się coś niesamowitego. Niebo było tak cudownie niebieskie, a przecież prawie zawsze takie jest. Wtedy wydawało mi się zupełnie inne. Zaczęłam zauważać rzeczy, których nie dostrzegałam przed chorobą. Powietrze było tak świeże - wdychałam je, jakby to miały być moje ostatnie oddechy.
W codziennym natłoku zadań i obowiązków nie zauważamy i nie doceniamy tak prostych rzeczy. W momencie, gdy nasz świat wywraca się do góry nogami, coś się po prostu zmienia, zaczyna się życie tu i teraz.
- Gdy człowiek dowiaduje się o nowotworze, to rzeczywiście wszystko zmienia się całkowicie, nabiera się pokory. Ja codziennie wstaję rano i cieszę się, że żyję.
Można powiedzieć, że rak wiele odbiera, ale może także sporo dać, prawda?
- Tak. Jestem bardziej cierpliwa, mniej rzeczy mnie denerwuje. Kiedyś przejmowałam się błahostkami, teraz już nie. Nie pędzę, nie przejmuję się.
Wszystko się przewartościowuje, ale nie każdy ma w sobie tyle siły, by przekuć takie doświadczenie w coś dobrego i wziąć z niego to, co najlepsze.
- Ja sobie przyjęłam, że będę żyć. Totalnie zwolniłam tempo, moje życie wygląda teraz zupełnie inaczej. Kiedyś nawet powiedziałam do męża, że trzeba zachorować, żeby to życie “przekręciło się” do góry nogami i inaczej wtedy patrzy się na wszystko.
Opowiesz o tym, co dawało Ci siłę, by walczyć o swoje życie?
- Przede wszystkim wsparcie męża i moich wspaniałych córek. Starsza córka była wtedy w ciąży, ale przez cały czas była przy mnie, mimo swojego stanu. Po pierwszej operacji węzłów miałam wszyty dren. Spałam wtedy sama i miałam taki sen, który dał mi wiele spokoju.
Jaki to sen?
- Przebudziłam się w nocy, w pokoju było bardzo jasno. Otworzyłam oczy i zobaczyłam stojącą przy łóżku postać. Do dziś nie wiem, kto to był, ale była to kobieta, bardzo się jej wystraszyłam i pomyślałam, że przyszła po mnie śmierć, ale ona się cały czas do mnie uśmiechała. Po chwili się uspokoiłam, obudziłam się ze łzami w oczach i wiedziałam, że będzie dobrze. W pokoju było ciemno.
Dostałaś piękny znak, dzięki któremu poczułaś się bezpiecznie.
- Tak, od tamtej pory wierzyłam, że będzie dobrze i do dziś ta siła we mnie drzemie.
Co się działo później?
- Chemioterapia. Dostałam cztery czerwone chemie. Już po drugiej włosy wypadły mi całkowicie. Miałam włosy długie - prawie do pasa. Nie wierzyłam, że one wszystkie wypadną, ale pani doktor zaleciła, bym je ścięła. Najpierw skróciłam je do ramion. Po drugiej chemii, gdy chciałam je “przegarnąć”, garść z nich została mi w dłoni.
Było Ci żal włosów?
- Zupełnie nie. Uznałam, że nie będę płakać przez włosy. Pojechałam do swojej fryzjerki i poprosiłam, aby odwróciła mnie od lustra i ogoliła mi głowę. Od razu założyłam czapkę, a w lustrze przejrzałam się dopiero wieczorem w domu.
Jaka była Twoja reakcja?
- Nie było tak źle. Kupiłam perukę i wszystko było ok. Później zaczęły mi wychodzić brwi i rzęsy - z tym było trochę gorzej, bo twarz zupełnie się zmienia. Ale nadal nie traciłam pogody ducha, malowałam się, czasem córki śmiały się, że jedną brew mam niżej, a drugą wyżej. Czułam się dobrze i gdy widziałam, że chemioterapia przynosi efekty, że guz się zmniejsza, to się cieszyłam, bo oznaczało to, że leczenie zaczyna działać.
Jak wspominasz samą chemioterapię?
- Zawsze szłam tam w makijażu i peruce. Czułam się wtedy lepiej, bo nie widziałam w lustrze osoby chorej, tylko siebie. Gdy wchodziłam do szpitala, to panowie żartowali i pytali, czy ja na pewno jestem chora.
A same skutki przyjmowania chemii?
- Najgorsze były chemie czerwone. Nie wymiotowałam, ale czułam się “sponiewierana”. Po pierwszej chemii czułam, jakbym w ustach miała domestos. Nie mogłam jeść. Każdy łyk jakiegokolwiek płynu smakował jak rdza. Nie mogłam przełykać. Trwało to jakieś 3-4 dni i wtedy leżałam w łóżku, ale starałam się wstawać, motywować. Później otrzymywałam jeszcze białą chemię, ale ona była lżejsza.
Czy przeszłaś mastektomię?
- Tak, usunięto mi jedną pierś. Wykonałam badania pod kątem mutacji genów BRCA1 i BRCA2 i nie było ryzyka, że coś dalej może się zadziać.
Jak wspominasz chwile w szpitalu?
- Całe leczenie przeszłam w jednym miejscu - w Europejskim Centrum Zdrowia w Otwocku. Chwile spędzone w szpitalu wspominam dobrze. Czułam się tam bezpiecznie. W trakcie chemioterapii strasznie wysiada pamięć. Zapominałam rzeczy, które zawsze miałam w głowie - numer PESEL, czy numer telefonu. Czasami po kilka razy chodziłam do rejestracji, bo zapomniałam daty badania czy wizyty. Panie tam pracujące za każdym razem cierpliwie powtarzały wszystko od nowa, zapisywały na kartce. Nie musiałam się niczym martwić, bo tam miałam wszystko załatwione i zaplanowane krok po kroku. To też ograniczyło stres związany z szukaniem na własną rękę miejsca, gdzie np. wykonać badanie.
Czy po zakończeniu chemioterapii kłopoty z pamięcią ustąpiły?
- Nie do końca, ale da się z tym żyć.
A jak teraz się czujesz?
- Ta choroba z nami zostaje. Zawsze, kiedy coś gdzieś zaboli, to się zastanawiam, czy to nie “to”. Nikt nam niczego nie obiecuje i nie mówi, jak będzie wyglądało dalsze życie. Ta lampka z tyłu głowy cały czas świeci.
To jednak ma dobre strony, bo pamięta się o tym, żeby się kontrolować oraz konsultować niepokojące dolegliwości. To także redukuje niepewność i stres, który przecież nawet dla zdrowego człowieka jest szkodliwy.
- Dokładnie tak. Poza tym, w ECZ w Otwocku nigdy mi nie odmówiono wizyty czy badania, ani z powodu pandemii ani z żadnego innego.
Po jakim czasie wróciłaś do pracy?
- Po trzech latach leczenia wróciłam do pracy. Chciałam wyjść do ludzi, mam głowę zajętą swoimi obowiązkami.
Co chciałabyś powiedzieć czytelnikom naszego portalu?
- Chciałabym zaapelować do dziewczyn, żeby nie odwlekały wizyt u lekarza, żeby zaufały swojej intuicji i jeżeli coś je niepokoi, to żeby poszły do specjalisty. Lepiej iść dwa razy, niż wcale. Nie ma się czego bać, czasem przechodzi się przez gorsze rzeczy. To nie jest coś, czego nie da się wytrzymać. Zyskałam na chorobie. Moje życie wygląda teraz zupełnie inaczej - lepiej.
Dziękuję za rozmowę.