#OnkoHero. Irmina: z ZUS dostałam 1400 złotych, więc do pracy wróciłam szybko - na wózku inwalidzkim
Irmina jest właścicielką kancelarii notarialnej, a to zajęcie zajmujące i stresujące. Wiedząc, jak stres może odbijać się na zdrowiu, dbała o profilaktykę, a przynajmniej tak sądziła. Co roku miała wykonywaną cytologię, a po 50. urodzinach regularnie zgłaszała się także na USG piersi. Mama Irminy zawsze powtarzała, że ich rodzina ma wyjątkowo dobre geny, więc kobieta czuła się spokojna. Jednak spokój okazał się pozorny.
Jest to rozmowa z cyklu #OnkoHero, w ramach którego wspólnie z pacjentami onkologicznymi przełamujemy tabu na temat chorób nowotworowych. W otoczeniu każdego z nas jest ktoś, kto choruje na raka. Nie zawsze jest łatwo zrozumieć, z czym zmaga się taka osoba i jakie emocje jej towarzyszą. Nie wiemy czego potrzebuje, a czego nie.
Są pacjenci, którzy w momencie uzyskania diagnozy absolutnie się załamują, ale są też tacy, którzy “biorą się z rakiem za rogi”. Mówi się, że chorzy na nowotwór to najlepsi nauczyciele życia - oni już wiedzą, że życie kiedyś się skończy, wiedzą jak się zatrzymać i jak zacząć żyć. Tak po prostu.
Co sprawiło, że postanowiłaś podzielić się swoją historią onkologiczną?
Przeczytałam wszystkie wywiady z cyklu #OnkoHero i byłam zachwycona. Pomyślałam, że moja historia może być przestrogą dla tych, którzy - tak jak ja - myślą, że rak ich nie dotyczy.
Wyniki badań ginekologicznych zawsze były dobre, dlatego czułaś się bezpieczna?
Tak, lekarz zawsze powtarzał mi, że mam rewelacyjne wyniki. Moja czujność była uśpiona także dlatego, że nie piję alkoholu, nie palę papierosów, choć 20 lat wcześniej potrafiłam wypalić 40 sztuk jednego dnia. Gdy lekarz zapytał mnie, czy palę, z wielką dumą odpowiedziałam, że nie. Wtedy zapytał, czy kiedykolwiek paliłam, więc odpowiedziałam zgodnie z prawdą, a on - ku mojemu zaskoczeniu - odparł, że mogło mieć to istotny wpływ na moją chorobę.
Bycie zdrowym w momencie rzucenia palenia wcale nie oznacza, że już zawsze będziemy bezpieczni. Zwłaszcza, że palenie jest jednym z głównych czynników ryzyka rozwoju nowotworu nerki, choć na pierwszy rzut oka papierosy kojarzą się nam zazwyczaj z płucami.
Ja byłam przekonana, że po rzuceniu palenia płuca się oczyszczają, że organizm “zapomina” o tym, że się paliło. W życiu by mi do głowy nie przyszło, że to może rzutować na nerki, bo bym tyle nie paliła. Próbowałam nawet niedawno namówić trzydziestoletniego syna do rzucenia palenia, ale on twierdzi, że pali, bo sprawia mu to przyjemność, i że młodzi ludzie palą, a rzucają dopiero po czterdziestce. Dopóki człowiek na własnej skórze się o tym nie przekona, to trudno będzie mu to zrozumieć.
Prowadzisz niezwykle zdrowy tryb życia, prawda?
Bardzo dużo jeżdżę na rowerze. Przez długi czas byłam weganką, teraz jestem wegetarianką. Jestem szczupła, wysportowana - pływam, gram w tenisa, dbam o siebie.
W 2018 roku miałam wypadek. Dwóch chłopców wyprzedzając na trzeciego potrącili mnie jadącą rowerem. Miałam złamaną kość miedniczną i złamane ramię. Miałam wtedy zrobione prześwietlenia, które niczego nie wykazały.
Jak długo byłaś unieruchomiona?
Leżałam przez trzy miesiące bez żadnych możliwości poruszania się. Przy złamaniu kości miednicznej nie można nawet siadać.
Wykonano prześwietlenia, a USG?
Nie wykonano badania USG. Prześwietlenia wykluczyły obrażenia wewnętrzne i nie było żadnych niepokojących symptomów, które mogłyby sugerować, że USG jest konieczne. Gdy leżałam tak długo, piłam bardzo mało wody. Utrudnione korzystanie z toalety było dla mnie krępujące, więc starałam się prawie w ogóle nie pić. Mogło mieć to olbrzymi wpływ na nieprawidłową pracę nerek. Rak nerek jest nieodgadniony, nie można jednoznacznie stwierdzić, co konkretnie było przyczyną choroby. W moim przypadku z pewnością był to efekt połączenia wielu czynników - stresu, palenia papierosów, niedostatecznego nawodnienia.
Co było dalej?
Prowadzę swoją działalność gospodarczą, w której ponoszę ogromne koszty z tytułu wynajmu biura, opłacenia pracowników i różnego rodzaju licencji. Sam wynajem lokalu kosztuje około 12 tysięcy złotych miesięcznie, a z ZUS dostałam 1400 złotych, więc do pracy wróciłam bardzo szybko - na wózku inwalidzkim. Zaczęłam normalnie funkcjonować, pracowałam. Gdy zaczęłam chodzić, nie pomyślałam, żeby ponownie wykonać jakiekolwiek badania. Nie przejmowałam się niczym. Gdy zaczęła się pandemia, wyjechałam z partnerem na miesiąc do Tajlandii. Po czterech miesiącach od wypadku wróciłam do aktywnego stylu życia. Czułam się rewelacyjnie. Uważałam, że skoro jestem tak aktywna, to żadne choroby mnie nie dotyczą, że mam zdrowy i silny organizm. W Tajlandii czułam się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Jak więc doszło do rozpoznania nowotworu?
Po powrocie z Tajlandii 1 czerwca postanowiłam zrobić sobie prezent z okazji Dnia Dziecka i umówiłam się na USG brzucha. To było całkowicie intuicyjne.
Jak przebiegało badanie?
Pan doktor w czasie USG robił coraz większe oczy, badał mnie przez godzinę. Na lewej nerce miałam guz o średnicy 7 cm. Zostałam skierowana w trybie pilnym do onkologa.
Jak zareagowałaś?
Zatkało mnie. Znajomi podważali diagnozę tłumacząc, że to na pewno jakiś błąd.
To, że jesteś tak aktywnym człowiekiem uśpiło nie tylko Twoją czujność. A mówi się, że sport to zdrowie.
Dokładnie tak. Można się świetnie czuć, a nosić w sobie olbrzymi guz, który nie daje żadnych objawów. Po otrzymaniu diagnozy zaczęłam rozmawiać z moimi klientami o swojej sytuacji, jeden z nich dał mi kontakt do profesora Cezarego Szczylika. Tak trafiłam do Europejskiego Centrum Zdrowia w Otwocku. Miałam w tym wszystkim więcej szczęścia niż rozumu. Doktor Szczylik zlecił badanie rezonansu, które wykazało, że jest to nowotwór pomiędzy I a II stopniem. Dodał, że jeszcze w tym miesiącu chce mnie widzieć w szpitalu.
Jak zareagowałaś?
Zaczęłam się “targować” i zapytałam, czy nie można tego przełożyć na październik lub listopad, bo w październiku zawsze wyjeżdżaliśmy do Hiszpanii.
Nie do końca to chyba do Ciebie dotarło?
Czułam się dobrze, nie miałam żadnych objawów, więc myślałam, że rak może poczekać. Chciałam jeszcze spędzić miło wakacje, a nie marnować lato na jakieś operacje.
Jaka była reakcja profesora?
Powiedział tylko: “pani Irmino, za parę miesięcy może się okazać, że nie będę miał już z kim rozmawiać”. Po drodze trafiłam jeszcze na ordynatora Łukasza Nyka, który akurat był przed urlopem, a samą operację udało się zorganizować w ciągu kilku kolejnych dni. Odbyła się ona w ramach NFZ.
Jakie emocje towarzyszyły Ci przed operacją?
Nie uważałam, że dzieje się coś strasznego. Gdy trafiłam do Europejskiego Centrum Zdrowia w Otwocku była piękna pogoda, w otoczeniu piękny las, byłam sama w pokoju, który miał taras, siedziałam tam z książką i czułam się, jakbym była na wakacjach.
Operował mnie doktor Szostek, który z uwagi na wielkość guza wykluczył możliwość wykonania zabiegu laparoskopowo. Usunięto część nerki wraz z guzem i marginesem.
Na szczęście nie wymagałam dalszego leczenia, zakończyło się ono na operacji. To nie był jednak koniec moich “przygód”.
Co się wydarzyło?
Czekanie na wyniki histopatologii, które trwało dwa miesiące. Założyłam naiwnie, że nie jest to nowotwór złośliwy. Wyniki badań jednoznacznie wskazywały, że się myliłam. Trochę mnie to ruszyło, po raz pierwszy się lekko załamałam. Po kilku dniach zrozumiałam, że nic się nie zmieniło. Cieszyłam się, że mogę dalej normalnie żyć, funkcjonować, pracować.
Musisz się teraz regularnie kontrolować, prawda?
Tak, pacjentem onkologicznym się już pozostaje do końca. Oczekiwanie na wynik jest dla mnie czymś niezwykle trudnym, ale pogodziłam się z tym, że tak trzeba. Mam jednak problemy z umówieniem się na to badanie.
Nadal masz kartę DiLO?
Nie, ona przestała być aktywna tuż po operacji, bo skoro guz został wycięty, to nowotworu już nie ma…
Starasz się mieć dobre nastawienie pomimo wszystko?
Tak, choć kiedyś miałam epizod depresyjny. Wtedy miałam takie podejście, że nie ma sensu się badać, bo nawet jeśli mam raka, to mi się nie chce żyć. Nie podjęłabym wtedy leczenia. Wierzę, że ta “rakowa” sytuacja przydarzyła mi się właśnie teraz, gdy chcę żyć i do tych zmagań podeszłam bardzo zadaniowo. Przyzwyczaiłam się do podróżowania - a to kosztuje - więc musiałam żyć, aby pracować i zarabiać na podróże. Całe szczęście, że choroba przytrafiła się 10 lat po tym wszystkim.
Rzeczywiście, miałaś wiele szczęścia.
Miałam dużo szczęścia, trafiłam na ludzi, którzy mnie pokierowali, zabieg odbył się szybko, w przyjemnych warunkach, gdzie nawet nie poczułam, że jestem w szpitalu. Nie miałam chemioterapii, nie brałam żadnych leków, jedyna “pamiątka” po chorobie to olbrzymia blizna po cięciu.
Dziękuję za rozmowę.