Miała skurcze, krwotok, odeszły wody. Lekarze czekali, musiała sama działać
Milena trafiła do szpitala w 13 tyg. ciąży. Odeszły wody, płód był już w kanale rodnym. Lekarze podawali leki na podtrzymanie ciąży. Milena, bojąc się o życie, na własną rękę szukała pomocy, zgłaszając się do mediów i organizacji aborcyjnych. Ratowała się, postępując wbrew zaleceniom lekarzy.
Płód w drogach rodnych, lekarze czekali
Po śmierci ciężarnej Doroty coraz więcej pacjentek boi się o swoje życie, przechodząc podobne traumatyczne doświadczenia. Praktykowana przez lekarzy postawa wyczekująca lub podejmowane próby podtrzymania ciąż, bez oglądania się na pacjentkę, powodują słuszne obawy młodych kobiet.
TVN i Aborcyjny Dream Team doniosły, że w łódzkim szpitalu doszło do kolejnej podobnej sytuacji. Milenie wody odeszły w 13 tygodniu. To była jej druga ciąża. W domu czekało 6-letnie dziecko, którego Milena nie chciała osierocić. To dlatego podjęła walkę o siebie i swoje już żyjące dziecko – wbrew lekarzom.
W dniu przyjęcia na oddział Milena miała bóle brzucha, krwawienie, skurcze. Kolejnego dnia odeszły wody. Jednak ciąży wciąż nie przerwano, choć płód znalazł się w kanale rodnym i nie miał szans, by przeżyć.
- Wiedziałam, że czekam na wyrok. Nie wiedziałam tylko jaki to będzie wyrok, czy płód obumrze, czy będzie to wyrok zakażenia sepsą - wyznała pani Milena w rozmowie z dziennikarzami TVN.
Chciała uciec ze szpitala, odstawiła leki
Lekarze powiedzieli, że nie mogą usunąć ciąży, muszą czekać na samoistne poronienie albo na obumarcie płodu, albo na pogorszenie wyników ciężarnej. Gdy pacjentka zwróciła uwagę na to, że niedawno zmarła w podobnej sytuacji kolejna kobieta „oni [lekarze] do mnie, żebym sobie kupiła książkę i nie oglądała wiadomości” - mówiła pani Milena w reportażu TVN.
„To dziecko tam się dusi, ono się suszy [w kanale rodnym bez wód – przyp. red.] (…) ta ciąża nie ma szans żadnych na przeżycie” – dodała. Kobieta wystosowała pismo do dyrekcji szpitala, w którym prosiła o przerwanie ciąży, z lęku o własne życie. Nie otrzymała żadnej odpowiedzi.
Jak relacjonowała, zapytała ordynatora-mężczyznę, czy da gwarancję, że nie dojdzie do zakażenia i sepsy. „Powiedział, że gwarancji takiej nie da, bo to jest tylko medycyna. A medycyna jest medycyną i że możemy się spodziewać wszystkiego”.
Lekarze czekali aż płód obumrze
„Poszłam w nocy z krwią na rękach, leciało mi po nogach, po podłodze. Powiedziałam pani, żeby coś zrobiła, bo leci ze mnie jak z kranu. Ona do mnie powiedziała, żebym poczekała do ósmej rano, że będzie obchód, to żebym to zgłosiła” – tak Milena opisywała swoje szpitalne doświadczenia w rozmowie z TVN. Rano wykonano USG, które wykazało, że płód jeszcze żyje. Dopiero po prawie tygodniu, w 6. dobie pobytu w szpitalu, lekarze stwierdzili śmierć płodu.
Kobiecie nie zapewniono żadnego wsparcia psychologicznego. Jak mówiła, była ciągle sama w pokoju i stale płakała. Dopiero w ostatni dzień – po zabiegu łyżeczkowania - miała możliwość rozmowy z psychiatrą. Zanim przeprowadzono zabieg, czekano na urodzenie martwego płodu. „Dają mi jakieś wanienki, żebym sikała na te wanienki, w razie jakby płód wypadł" – mówiła pani Milena w materiale „Uwagi! TVN”.
Podczas hospitalizacji, jak przyznała, myślała, żeby uciec ze szpitala, wypisać się na własne żądanie, skorzystać z prywatnej wizyty, gdzie mogłaby usunąć ciążę. Finalnie skontaktowała się z TVN i Aborcyjnym Dream Teamem. W międzyczasie pacjentka doświadczała trudności z oddychaniem, dreszcze, poty – nie wiedziała, czy na tle emocjonalnym, czy zaczyna się sepsa.
„Lekarze nakazali przyjmować nospę (na powstrzymanie skurczy) i progesteron (na podtrzymanie ciąży) i oczywiście leżeć. Dodatkowo pacjentka otrzymała antybiotyk. (…) Za naszą radą pacjentka przestała przyjmować nospę i progesteron. Powiedziałyśmy jej, że jeśli chce, żeby poronienie się dokończyło, to te leki musi odstawić. W tajemnicy przed lekarzami przestała je zażywać. (..-) Miso powinno zostać podane od razu, jak tylko pacjentka pojawiła się w szpitalu z oznakami poronienia” – napisano na profilu Aborcyjnego Dream Teamu. Miso - to skrót od "misoprostol" (mizoprostol), jest to środek stosowany do wywołania poronień.
Pacjentka nie miała dokumentacji. Szpital nie ma sobie nic do zarzucenia
Pacjentka dopiero po 1,5 tygodnia pobytu w szpitalu, otrzymała dokumentację medyczną, co jest złamaniem prawa - pacjent powinien mieć do swojej dokumentacji stały dostęp. Tymczasem punkt z dokumentacją był zamknięty od czwartku do niedzieli, ponieważ w czwartek przypadło święto - Boże Ciało.
Szpital, na prośbę TVN, przed emisją materiału przekazał oświadczenie o treści: "Słowa Pacjentki są jej subiektywnymi odczuciami (...) Niemniej pragniemy zaznaczyć, że mając na uwadze aktualne standardy postępowania, bieżące zalecenia, sytuację prawną, personel szpitala zadbał o pacjentkę najlepiej, jak w tej sytuacji było to możliwe".