Historię polskich "ołowianych dzieci" pozna cały świat. Co tak naprawdę wydarzyło się na Górnym Śląsku?
Dzięki wielkiej odwadze i zaangażowaniu polskiej pediatrki Jolanty Wadowskiej-Król udało się uratować zdrowie tysięcy polskich dzieci, chorujących na ołowicę. Epidemia, o której milczano przez lata, wybuchła w latach 70. XX wieku. Współczesne zainteresowanie zaczęło się od książki. Teraz Netflix kręci serial.
Ołowica jako choroba zawodowa była traktowana ma Śląsku w czasach PRL-u jak coś niemal naturalnego, nieuniknionego.
Na ołowicę chorowała moja ciocia Lucynka - zawsze borykająca się z anemią, cherlawa, blada i przewlekle zmęczona. Trafiła do szpitala, potem do sanatorium i tyle. Straciła trwale zdrowie, nie dożyła późnej starości, takie życie. Pracowała przy produkcji jakichś lamp, w których wykorzystywano związki ołowiu, nikogo to nie dziwiło.
Ale dzieci? Tego władze PRL-u nie mogły powiedzieć głośno, chociaż na leczenie trafiło 5 tysięcy osób.
Ujawniona tajemnica ołowicy - zaczęło się od książki
Na Śląsku sprawa ołowicy u dzieci, poważnej choroby spowodowanej zatruciem ołowiem, właściwie znana była od zawsze. To taka tajemnica poliszynela - wszyscy wiedzieli, opowiadali sobie historie o znikających dzieciach głównie w Katowicach-Szopienicach, ale nie tylko.
Dla mnie, wychowanej w PRL-u na Górnym Śląsku, generalnie temat chorób powodowanych przez skażenie środowiska, był niemal naturalnym elementem dzieciństwa.
Powszechne zainteresowanie opinii publicznej w Polsce tamtymi wydarzeniami zaczęło się jednak dopiero w związku z ukazaniem się w 2020 roku książki Michała Jędryki.
Autor "Ołowianych dzieci" był jednym z nich. To z jego klasy zaczęły znikać dzieci. On ujawnił skalę problemu, mówi śmiało o odległych konsekwencjach. 5 tysięcy dzieci trafiło na leczenie. Ile go wymagało? Ile zmarło w wyniku powikłań? Ile przekazało zmodyfikowane geny swoim dzieciom, które wciąż ponoszą konsekwencje skażenia środowiska? Tego nie dowiemy się zapewne nigdy.
Polecany artykuł:
Ołowica - zamiast badań epidemiologicznych i ostrzeżeń, krzyżyki w zeszycie
"Ołowiane dzieci" w zasadzie miały szczęście. Dzięki determinacji młodej lekarki Jolanty Wadowskiej-Król z Dąbrówki Małej w ogóle je diagnozowano i leczono.
Znalezionym ofiarom skażenia ołowiem stawiano krzyżyki przy nazwisku i to było podstawą leczenia. Badania nadzorowała prof. Bożena Hager-Małecka z Kliniki Pediatrii ŚUM w Zabrzu. Dzięki jej układom politycznym w ogóle znalazły się środki na badania Wadowskiej-Król i na leczenie.
Źródłem skażenia, w wyniku którego normy dla ołowiu w środowisku zostały przekroczone TYSIĄCKROTNIE w promieniu wielu kilometrów, była huta Szopienice.
Zakładu nie zamknięto, nie wypłacano odszkodowań. Wręcz przeciwnie - Wadowską-Król okrzyknięto prześmiewczo "Matką Boską Szopienicką". Nie ukończyła doktoratu, bo wyniki badań utajniono, nie zrobiła kariery naukowej. W pewnym momencie zapomniała o niej prof. Bożena Hager-Małecka, która poszła w politykę, została posłanką.
Śląska bohaterka zmarła w ubiegłym roku. W przyszłym roku Netflix zapowiada światową premierę serialu "Ołowiane dzieci".
Ołowiem można zatruć się też dziś
Wciąż zdarzają się zatrucia ołowiem. Narażone są nie tylko osoby, które mają zawodowy kontakt z tym metalem, lecz także dzieci. Ołów może się bowiem znajdować w niektórych zabawkach, a także w farbkach, plastelinie czy kredkach świecowych. Dotyczy to przede wszystkim produktów bez certyfikatów, z niepewnego źródła.
To właśnie dla najmłodszych ołów stanowi największe zagrożenie, gdyż są oni szczególnie podatni na wszelkiego rodzaju trucizny - organizm je chłonie jak gąbka.
Ołów może spowodować niewydolność nerek, uszkodzić trwale wątrobę, spowodować zaburzenia rytmu serca i jego zawał. Nieleczone zatrucie może doprowadzić do śmierci.
Groźnym następstwem kontaktu z ołowiem jest uszkodzenie ośrodkowego układu nerwowego. Konsekwencje to nie tylko zaburzenia zachowania, objawy demencyjne, ale nawet zgony.